Jestem szczęściarzem

Felieton Artura Rawicza.

2014.01.06

opublikował:


Jestem szczęściarzem

Płytę „Introversje” 52UM umieściłem na drugim miejscu w swoim osobistym zestawieniu najlepszych płyt minionego roku. Bo to jedna z tych płyt, o których już przy pierwszym odsłuchu myśli się, jak o pozycji, do której będzie się wracać często. A jeśli nie często, to przynajmniej regularnie w kolejnych latach. Ktoś zwrócił mi uwagę – napisz recenzję. I z tym zamiarem siadłem do klawiatury, ale…

Rzuciłem okiem na to swoje nieporadne zestawienie i zorientowałem się, że tylko dwa krajowe albumy oceniłem tak wysoko. Oba naznaczone są geniuszem wybitnych gitarzystów i kompozytorów. Mistrzów riffów, akordów… Ta druga płyta to „Matka, syn, Bóg” rodziny Waglewskich. Ten drugi, obok Brylewskiego mistrz to oczywiście Wojciech Waglewski (na zdjęciu). I uzmysłowiłem sobie, że gdyby ktoś zapytał mnie, co chciałbym jeszcze w życiu zobaczyć, czego doświadczyć, to odparłbym, że byłoby to obserwowanie nagrywania wspólnej płyty przez tych dwóch dżentelmenów lub choćby tylko kibicowanie przy niezobowiązującym jamowaniu. I ta myśl wydała mi się tak atrakcyjna, że słuchając transowej „Introversji” zamiast pisać recenzję tego albumu (dla porządku: 5/5), napiszę o czymś innym.

Są muzycy, którzy grając wprowadzają się w jakiś rodzaj transu, zespalają się w metafizyczną jedność ze swoim instrumentem. Zanikają, rozmazują się. Zaciera się granica między ich fizycznością, a fizycznością instrumentu. Takim gościem jest Krzyżyk ze swoją perkusją (obecnie m.in. w Luxtorpedzie). Takimi muzykami są właśnie Brylewski i Waglewski. Choć każdy na swój sposób, każdy inaczej. Obserwowanie Roberta na scenie (nieważne z jakim zespołem) to obcowanie z muzyką na jakimś wyższym poziomie. Podobnie jest z Waglewskim. Pamiętam koncert sprzed kilku lat w warszawskim Palladium. Tego samego wieczoru grał Bonamassa i Waglewski. I chyba w takiej właśnie kolejności. Supergwiazda – Joe Bonamassa – na scenie jak superbohater, w pozycji triumfującego wodza, po każdej karkołomnej solówce podnoszący głowę i ręce, by zbierać podziw i składane mu hołdy. A potem Waglewski. Skupiony, schowany za przymrużonymi powiekami a grający z taką lekkością i nienachalnym kunsztem, że nasz superbohater powinien się czerwienić i przeprosić. O brzmieniu nie wspominam, brzmienie to kwestia gustu. Uczestniczenie w takim koncercie to przeżycie metafizyczne.

Miałem to szczęście, że zostałem poproszony o zrobienie zdjęć w legendarnym Studiu S4, kiedy Waglewski wraz z Fiszem i Emade nagrywali ostatnią płytę. Kiedy zapytałem się Wagla, czy nie będzie mu przeszkadzać, jak zrobię kilka ujęć, podczas gdy on się stroi, a lampy w piecu się nagrzewają, bo podczas samego nagrywania to w ogóle nie chcę mu zawracać gitary… odpowiedział ledwo mnie zauważając – możesz tu zostać. Zostałem. To, co zobaczyłem (i usłyszałem) zapamiętam do końca życia. Każdy atom tego człowieka skupiony był na tym, co chce osiągnąć. Jak dotrzeć do tego dźwięku, który wybrzmiewa właśnie w jego głowie.

Podobnych wrażeń doświadczyłem przed i podczas koncertu Marka Dyjka w Och Teatrze. Gdzieś na wiosnę 2013. Jakoś przed tym koncertem (chyba premierowym) przeprowadzałem z Markiem rozmowę do CGM-owego cyklu „1 NA 1”. Wcześniej płyta (nie pierwsza) Dyjaka zrobiła na mnie wielkie wrażenie, potem sam Dyjak podczas rozmowy (czasem żałuję, że widzicie tylko fragment całego spotkania z artystą, ten „oficjalny”, zarejestrowany). Dyjak poruszył mnie jako człowiek, nie tylko jako artysta. W jego przypadku ta granica jest mocno zatarta. Właściwie to chyba jej nie ma. No więc jadę to tego Och Teatru. Koncert wyprzedany. Rzadko tam fotografuję, nie znam obsługi, ludzi, więc zjawiam się wcześniej, żeby był czas na rozwiązanie jakichś ewentualnych problemów. Ale wszystko idzie gładko. Jestem w pustej sali. Publiczność jeszcze w foyer, scena gotowa do koncertu. Muzycy w garderobie. Wypada, bym przywitał się, bo obiecałem, że będę. W garderobie najarane jak u mnie w kuchni podczas imprezy, ale panuje atmosfera jak przed ważnym egzaminem. Okazuje się, że Marek faktycznie mocno stresuje się przed występem i przeżywa. Bardzo. Jednak wciąga mnie w rozmowę. O tremie, o koncercie. O naszym wywiadzie „1 NA 1”. Pamiętam, że obiecałem mu pewien prezent. Na redakcyjnym tarasie rozmawialiśmy o łowieniu ryb, o rozlewiskach Bugu, o morzu. Miałem takie ulubione zdjęcie zrobione polaroidem w Świnoujściu. Bardzo je lubiłem. W kadrze trzy kolory. Żółty czysty piasek oddzielony od błękitu nieba równą, granatową wstęgą ciemnego morza. Tyle. Wyjmuję to zdjęcie i mówię, że to dla niego. To ten mały upominek, trochę jakby w podzięce za tamtą rozmowę przed i wokół kamery. Nie wiem czy wzruszony, czy zaskoczony, ale bardzo dziękuje. Przygląda się zdjęciu, chyba mu się podoba. Pokazuje wszystkim muzykom i chowa do kieszeni marynarki mówiąc, że będzie je nosił na szczęście. Pewnie przesadza. Gasimy papierosy. Czas na scenę. Fotografuję najdyskretniej jak umiem i uważnie obserwuję koncert. Obserwuję Marka na scenie. Kiedy śpiewa jest bardzo zdenerwowany, jakby cierpiał. Jakby mu się wszystkie rany otwierały. Ale prze do przodu. I znów mam to wrażenie, że ocieram się o sens muzyki, o istotę tworzenia. O jakiś absolut. I nie chodzi tu o jakąś wirtuozerię, tylko o to ulotne uczucie obcowania ze sztuką, jednoczenia się z twórcą we wspólnym przeżywaniu muzyki na żywo.

Takich magicznych chwil, w których spotykałem muzyka wraz z jego dziełem było więcej. Na długo zapamiętam spotkanie w Stodole, kiedy Luxtorpeda rejestrowała swoje koncertowe DVD, a Litza z fascynacją podobną do dziecięcego entuzjazmu opowiadając mi o nadchodzącej dopiero płycie „Robaki”, wręcza płytę z kompletnym materiałem, ale jeszcze przed finalnym masterem. Ekscytacja.

Albo te dwa spotkania z Sokołem i Marysią Starostą, kiedy byli na finiszu prac nad „CBP”, a po kilkunastu miesiącach w tych samych okolicznościach kończyli przygotowywanie „CBM”. Wychodziliśmy ze studia Sound & More na papierosa i stawali przede mną ludzie całkowicie pochłonięci tym, co właśnie robią. Zmęczeni ale pobudzeni, podekscytowani. Opowiadający o tym, co za chwilę trafi do wszystkich słuchaczy i wpadnie w nieprzewidywalne tryby maszyn recenzenckich.

Albo płyta „Mor” Budzego i Trupiej Czaszki (kilka dni temu pojawił się u nas zapis rozmowy z nimi). Rafała spotkałem prawie rok temu na nartach w Risoul. Mógłbym zapamiętać różne wariackie rzeczy, które robiliśmy, ale najbardziej w pamięć zapadła mi pasja, z jaką starał mi się opowiadać o płycie, „nad którą właśnie pracujemy”. A potem, kilka miesięcy później w Jarocinie spotykam Budzego z Natalią. Niby bezwiednie, ale serdecznie pytam o album… a ten dobroduszny olbrzym z przejęciem, jakie u niego bardzo lubię, opowiada mi o największej brutalności muzycznej w jego życiu od czasów Siekiery, a mnie wyłażą gały z wrażenia. I rośnie apetyt. I znów po kilku miesiącach spotykamy się, wreszcie przed kamerą CGM.pl, ale zanim rozpoczyna się nagranie, my wyciągamy z półki, którą znacie, płyty i rozmawiamy na temat tej dziwacznej egzaltacji, jaka nas spotyka, gdy wpada nam w łapy nowy album, kiedy rozfoliowujemy pudełko, wąchamy farbę drukarską, wkładamy krążek do odtwarzacza… Gadamy jak fan z fanem, jak nastolatki…

To są takie chwile, o których jako zwykły fan muzyki, nałogowy od ćwierci wieku słuchacz, mogłem kiedyś jedynie pomarzyć. A teraz mi się przytrafiają. Jestem szczęściarzem. Ale wciąż marzę (Wagiel & Brylu na ten przykład). A najlepiej się marzy przy muzyce. 

Jeśli doczytałeś aż do tego miejsca, to dziękuję i życzę Ci spełnienia marzeń.

P.S: drogi Zarządzie, sorry za brak recenzji.

P.S.2: [z ostatniej chwili] 16 stycznia w warszawskim klubie Barometr odbędzie koncert charytatywny. Zbierane będę fundusze na dalsze leczenie wnuczki Bryla, Rozalii Brylewskiej. Zagra m.in. 52UM, Nancy Regan i inni. Do zobaczenia.

Polecane