foto: P. Tarasewicz
Maleńczuka kocham, odkąd poznałem Maleńczuka, a poznałem go zaraz po wydaniu pierwszej płyty Homo Twist. Źródeł informacji było wtedy niezbyt wiele, ale skądś wiedzieliśmy jednak, że były demonstracje w sprawie uwolnienia z więzienia odmawiającego służby wojskowej krakowskiego muzyka, że po ulicach naćpany grał i takie tam. Dzieliłem to przez dwa, a i tak wrażenie robiło. Zwłaszcza muzyka. Potem tej wiedzy było już więcej. Wiedziałem z grubsza, co i jak było. A płyt solowych i z zespołami przybywało. Nie zawsze wywoływały one taki sam entuzjazm, jak te pierwsze. Talentu jednak nigdy odmówić Maleńkiemu nie można było. Sam zaś Maleńczuk przy osobistym poznaniu nie zawiódł i okazał się być dokładnie takim, jak o nim opowiadali. Dwa lata temu okazała się książka, wywiad rzeka „Maleńczuk – ćpałem, chlałem i przetrwałem”. Autorką wywiadu jest młodziutka, wówczas coś koło 25 czy 27 roku życia Barbara Burdzy, związana już wtedy z artystą, co zaowocowało dość specyficznym układem dziennikarz-artysta i kobieta-mężczyzna.
Biografie to szczególnie fajne książki. Zwłaszcza biografie muzyków – awanturników. Taki „Kryzys w Babilonie”, w którym Księżyk wysłuchał Brylewskiego i namalował przy okazji świetny portret tamtych czasów i środowisk odsłaniając wiele arcyciekawych detali dotyczących muzycznych, okołobrylewskich historii. Bo była to przecież rozmowa z artystą, muzykiem, producentem, którego życie było barwne i dynamiczne, pełne wzlotów i obowiązkowych upadków, inaczej byłoby przecież nudne. Brylu też szczerze opowiedział o narkotykach, czasem takie historie, których wolałbym nie znać.
Z autobiografii Duffa McKagana, basisty Guns n’Roses, „Sex, drugs & rock n’ roll i inne kłamstwa”, gościa, u którego lekarze długo szukali przyczyn ostrych bólów głowy, aż wreszcie skubnęli się, że Duff ma wypalone w zatokach dziury od kokainy, też dowiadujemy się szeregu świetnych anegdot, historii i innych często skrywanych latami zakulisowych mechanizmów funkcjonujących w skandalizującym zespole. Zespole, który długo zbierał się po upadku na glebę i właściwie nie pozbierał się do dziś. Duff nie robiąc tajemnicy ze swoich śmiertelnych koktajli wódczano-prochowych doskonale opisał mechanizmy, uczucia, zależności. W zespole i w biznesie. Przy okazji dopisał „wstępy” lub „dalsze ciągi” utworom, z których większość dziś to klasyki rocka. I na tym tle opisał jeszcze swoją „prywatną” historię. I kiedy Gunsi wrócili trochę pokoncertować w składzie z Axlem i Slashem i z McKaganem właśnie, to miało to arcydoskonały smak.
Z Maleńczukiem i jego „Ćpałem, chlałem…” jest inaczej. I nawet nie mam o to do niego pretensji. Tym bardziej do autorki, ale wydaje mi się, że to jednak Maciek miał większy wpływ na kształt tej książki. Po jej przeczytaniu pokusiłem się o sprawdzenie recenzji. Tak, wiem, dziwna kolejność, ale okazuje się, że właściwa, bo gdybym zrobił odwrotnie, to w ogóle bym po tę pozycję nie sięgnął… A tak, szczęśliwie znalazła się wśród „jakimś cudem” nie przeczytanych książek zabranych na urlop.
Recenzenci pretensje mieli przede wszystkim o brak muzyki w tym wywiadzie rzece. Że mało szczegółów, detali o powstawaniu tekstów, płyt… Nie do końca się zgodzić mogę. Dużo tego, choć w większości dotyczy to tej pierwszej płyty Homo Twist. Płyty, którą wydawało mi się, że znam na wylot, a kilka razy oczy mi wypadły i musiałem je sobie wkładać z powrotem, by czytać dalej. I czytałem, fakt, przede wszystkim o ćpaniu, chlaniu i kolejnych partnerkach życiowych. Opowiadane z jajem i zazwyczaj bez asekuracji, wprost. Jeśli czegoś mi zabrakło, to detali, takich jak Wysocki (Maciek i tłumaczył Wysockiego i nagrał świetną płytę z jego piosenkami) czy Pudelsów, którzy jednak gdzieś tam w tle śmignęli razy kilka.
Dużo w tej książce brutalnej prawdy o heroinie, co czyni ją bliższą takim pozycjom, jak „Ja, hipis – narkoman”, którą miałem okazję czytać w całości jeszcze przed ostateczną korektą i za życia autora, którego dane mi było fotografować. To Kaczor, ten hipis na wózku inwalidzkim, którego kojarzyć muszą bywalcy festiwali rockowych, zwłaszcza Jarocinów. Bliżej też tej szybkoczytającej się książce do „My, dzieci z Dworca Zoo”, w której opisów pozyskiwania hery z maku chyba nie było, a u Maćka są. Więc jest to książka dokładnie o tym, o czym mówi tytuł. Jest brutalna, ale i dowcipna, napisana bardzo żywym, wartkim językiem. I wbrew opinii recenzentów warta jest polecenia, choć nie jest to książka o muzyce.
Więc jeśli komuś z Was zdarzyło się przegapić ją dwa lata temu, to na luzie powinien ją jeszcze znaleźć w księgarniach. Warto.
Artur Rawicz