Na swoim najnowszym, jeszcze ciepłym albumie Beyonce brudzi. Swoje życie osobiste – przez lata, jak się wydawało, usłane różami. Relacje damsko-męskie, które w jej nagraniach nigdy nie należały do najprostszych. Brudzi też swoje nagrania polityką, wkraczając na grząski grunt spraw społecznych. Ten ostatni wątek, zamykający płytę, wydaje się też wskazywać kierunek, w którym zmierzać będzie twórczość tej artystki. Czy w przyszłości właśnie od „Lemonade” będziemy datować zaangażowany okres w twórczości Bey?
Być może. Póki co premiera tego albumu jest dobrym momentem, by sięgnąć po inne nagrania, które na różne sposoby „brudzą”. Muzyką, słowami. I tym, i tym. Beyonce nie ma wprawdzie zbyt wielu konkurentek na rynku muzyki popowej, ale gdy sięgnąć do jej właściwego backgroundu – hip-hopu, soulu – lista nagrań jest niebywale bogata.
Dlatego nie powinniście być zdziwieni, że „Freedom” – obok „Formation” najbardziej bodaj zaangażowany utwór na „Lemonade” – sąsiaduje z Public Enemy, bodaj najbardziej upolitycznioną grupą w historii rapu. Albo z Parisem i Brand Nubian, innymi wykonawcami, którzy na przełomie lat 80. i 90. straszyli amerykańskich republikanów.
Na tamten okres przypadła kumulacja rapowych nagrań zaangażowanych politycznie. Nie znaczy to jednak, że nie było ich później. Dowodem tego Dead Prez, agresywny nowojorski duet, który wprawdzie nigdy nie dorobił się takiej popularności jak Chuck D i spółka, ale forsował przekaz nie mniej radykalny. Swoje cegiełki do dziejów walecznego hip-hopu dołożyli też Kendrick Lamar, Common i Nas. Ten drugi w latach 2008 – 2010 (a więc w dobie pierwszej prezydentury Baracka Obamy) nagrał szereg utworów poświęconych tożsamości czarnoskórych i ich afrykańskim korzeniom.
Warto jednak pamiętać, że historia politycznych utworów w muzyce tworzonej przez Afroamerykanów nie rozpoczyna się wraz z hip-hopem. Ba, nie rozpoczyna się też wraz z działalnością niektórych soulowych wykonawców w rodzaju Curtisa Mayfielda, Marvina Gaye’a czy Eddiego Kendricksa. Sięgnąć wypadałoby do społecznych fundamentów bluesa oraz XIX-wiecznych „negro spirituals”, utrzymanych w duchu psalmów pieśni, które śpiewane były przez amerykańskich niewolników. W naszej playliście znajdujemy dla nich miejsce. Z dwóch powodów. Po pierwsze, ich melodia broni się do dziś. Po drugie, to właśnie w tych utworach najwyraźniejszy jest splot polityki i metafizyki, doczesnego cierpienia, które będzie wynagrodzone przyszłym zbawieniem. Słuchając np. Kendricka Lamara i przyglądając się jego duchowości, warto pamiętać także o tym punkcie odniesienia.