10. PRO8L3M – „Art Brut” (własnym sumptem)
Nie wiem, czy można mówić o renesansie ulicznego rapu w Polsce (pytanie, czy to pojęcie jest w ogóle jeszcze do utrzymania), ale chropowate, brudne style znów zaczynają się liczyć na scenie, a rosnąca popularność KęKę, Żyta czy PRO8L3Mu jest tego najlepszym dowodem. Co prawda Kę w tym roku nowej płyty nie wydał, Żyto natomiast rozczarował swoimi „Wirami”, ale celowo surowy, zagrany na ejtisowych samplach i wyraziście nawinięty „Art Brut” PRO8L3Mu powinien wystarczyć – nawet jeśli mamy do czynienia ze zwiastunem pełnoprawnego albumu. O krążku więcej pisałem przed kilkoma miesiącami , ale najlepszy jego opis znalazłem niedawno, w zapowiedzi warszawskiego koncertu (10.01.15, Hydrozagadka): „Oskar i Steez83 nagrali płytę, która jest jak ta scena w >>Pulp Fiction<<, w której Vincent Vega robi Mii Wallace zastrzyk z adrenaliny w serce”.
09. Hades/Emade/DJ Kebs – „Czasoprzestrzeń” (Prosto Label)
Przed kilkoma tygodniami pisałem o „Czasoprzestrzeni” , że najlepiej słucha się jej zimowym popołudniem, gdy ulice giną we mgle i ciemnościach, a błoto na chodnikach miesza się z gównem i topniejącym śniegiem. W naszym CGM-owym wywiadzi e Hades proponuje jednak jeszcze inny obraz: podróż samochodem na leśny parking, papieros i cisza wokół. Też pasuje. Głos warszawskiego rapera i cuty Kebsa pięknie wklejają się w te raz to nowojorskie, raz to detroickie podkłady Emade. Tęskniliście za klimatem „Nowe dobro to zło”? „Czasoprzestrzeń” to rzecz podobna do solowego debiutu Hadesa, ale jeszcze bardziej dopracowana.
08. HV/Noon – „HV/NOON” (Nowe Nagrania)
Z jednej strony zimne, przestrzenne tło, po którym snują się pojedyncze dźwięki, pogłosy i inne elektroniczne duchy; z drugiej: pełzająca, szorstka sekcja rytmiczna, która momentalnie sprowadza do parteru, zanurza w konkrecie i namawia do myślenia obrazami – tak słuchacza, jak i zaproszonych gości. Ci ostatni sprawiają wrażenie, jakby zostali dobrani przez kryterium wokalu – stąd choćby mocne, silne głosy Hadesa, Eldo i Jotuze – i umiejętność pisania zwrotek, nie wersów. Puls gospodarzy jest wyraźny i praktycznie wszyscy go poczuli (może poza rutyniarskim Ostrym), najlepiej chyba Misia Furtak i Eldo. Dobrze usłyszeć znów Noona, który dostarcza muzykę raperom. Ale nie tylko z szacunku dla jego poprzednich dokonań ten album trafia do niniejszego zestawienia. Po prostu pod ten mikrokosmos warto jest się podpiąć.
07. Abel – „Ostatni Sarmata” (Wielkie Joł)
Precyzyjny rap Abla powinien budzić respekt. Staranność w układaniu rymów połączona z giętką, uniwersalną nawijką i charakterystycznym, przyjemnym dla ucha głosem – to cechy, które niewielu MC`s może zaoferować razem w pakiecie. A gdy dodacie do tego teksty, z których wyłazi konkretny, pozbawiony złudzeń facet z głową na karku – oto wyrasta nam jeden z pewniejszych stylów w kraju. Ach, no i podkłady. Od nowoczesnego grania Abel ma specjalistów: Pete`a i Brata Jordaha. Ci, choć wychodzą od inspiracji amerykańską nową szkołą, nadbudowują ten kościec dodatkowymi elementami: akordeonem, funkiem, twardą elektroniką. No, bardzo to obfite i rozpasane. Sarmackie.
06. Czarny HIFI – „Nokturny & demony” (Prosto Label)
Jest w „Nokturnach i demonach” coś, co w innym miejscu nazwałem „elegancką przewidywalnością”: muzyka gospodarza jest pozbawiona wolt, bardzo przemyślanie i odpowiedzialnie zaaranżowana, subtelnie grająca tempem i nowymi elementami, samplowana i angażująca żywe instrumenty. Po prostu stylowa i w dobrym smaku. Niby bardzo rapowa, ale jak posłuchacie „Nadziei” z Izą Kowalewską, pewnie zdziwicie się, że taka produkcja mogła wyjść spod rąk Czarnego.
05. Sarius – „Daleko jeszcze?” (Asfalt Records)
Przed częstochowskim raperem jeszcze długa droga, ale – pozwolę sobie powtórzyć to, co napisałem kilka dni temu przy okazji rankingu najlepszych utworów – mamy do czynienia z MC, który, i jestem o tym w stu procentach przekonany, z każdą następną płytą będzie coraz bliżej polskiej czołówki. Nie dziś, może jeszcze nie jutro, ale już pojutrze – czemu nie? Na swoim trzecim (a drugim w Asfalcie) krążku ma Sarius w sobie coś z Ostrego z czasów „Kakofonii”, „ABC” czy „Ja to P!”: tę samą determinację, głód i bezkompromisowość. A więc cechy wręcz pożądane u raczkującego na rynku rapera. Za młodzieńczą dynamiką stoi doświadczenie O.S.T.R.`a, który odpowiada za brzmienie całego materiału – dopieszczonego, fantastycznie brzmiącego. I sam w kilku miejscach pozwala sobie na eksperymenty, np. brytyjski „True Newschool” to rzecz, której nie spodziewałbym się od niego w pierwszej kolejności. O tym nagraniu już jednak kilka dni temu pisałem. Tym razem posłuchajcie, jak pięknie buja bas w „Kulcie”:
04. Kuba Knap – „Lecę, chwila, spadam” (Alkopoligamia)
W poprzednim rankingu doceniłem Szogunowe „Mhm”, ale siła „Lecę, chwila, spadam” bierze się przede wszystkim z pracy producentów stosunkowo słabo znanych. Wrotas, Szejd, Mowglee, Surman – ich wolne, bogato zaaranżowane, tłuste brzmienie decyduje w dużej mierze o niepowtarzalnym klimacie tej płyty. Niepowtarzalnym, bo niepolskim? Wcale nie. O to, by było swojsko i – tak, tak, nie bójmy się tego słowa – osiedlowo, zadbał gospodarz, który jakby celowo zostawił na płycie trochę syfu i niepotrzebnych wersów, by nimi właśnie odgonić demony patosu. „Facet jest niewymuszony, sympatyczny, bezpretensjonalny”, napisał o nim w naszej CGM-owej recenzji Marcin Flint i trudno się z tym nie zgodzić. Szczególnie, że zza tego zbakanego, wciętego rapu co rusz prześwituje oblicze gościa, który jednak nad swoim życiem się zastanawia. Ot, choćby „Nie ma szans”, w którym melodia i luz nadają lekkości kilku, jakby nie było, ciężkawym myślom.
03. B.O.K. – „Labirynt Babel” (Aptaun Records)
Kij „nadnadwrażliwców” wsadzony w mrowisko kościołów, korytarzy sejmowych, galerii handlowych i wielkomiejskich ulic. Bisz mówi w wywiadach, że od dawna chciał napisać taką płytę jak „Labirynt Babel”, ale dopiero teraz – gdy doczekał się odpowiedniej liczby fanów – przekaz tego materiału może należycie wybrzmieć. Pierwsze miejsce na OliS-ie to sygnał, że w swoim zamachu na społeczną obojętność, letniość i gnuśność nie jest osamotniony. Oto doczekaliśmy się MC-intelektualisty, który wstał zza biurka i postanowił skonfrontować własne lektury z nagą prawdą życia. Jego brzytwa Ockhama tnie równo, ale akurat zaprzyjaźnionemu zespołowi się upiekło: skład został nawet poszerzony o czterech muzyków. Tę 8-osobową armię słychać na „Labiryncie”: patetycznym, masywnym, rozbudowanym aranżacyjnie. Rzecz to bardzo intensywna, muzyka wali tu prosto w twarz i nie ustępuje gęstej treści. Nie zdziwię się, jeśli wielu uzna tę płytę za odpychającą, pozbawioną oddechu: instrumentalnie przytłaczającą, a tekstowo nazbyt poważną. Ja jednak się cieszę, że ktoś wreszcie postanowił zasiać ferment w głowach słuchaczy, zmobilizować ich do wysiłku intelektualnego (nawet jeśli ten miałby się ograniczyć do sprawdzenia Wikipedii), zagrać etosem artysty jako przewodnika tłumów.
02. Włodi – „Wszystko z dymem” (Step Records)
Konsekwencja i upór procentują. Niespełna dziesięć lat przyszło czekać na trzeci solowy album Włodiego, który przez te lata, rzecz jasna, nie próżnował, ale można odnieść wrażenie, jakby wszystkie najlepsze pomysły chował na autorski materiał. Otrzymaliśmy płytę krótką, złożoną z dziesięciu utworów i rzadko kiedy wychodzącą poza jedną, dwie zwrotki gospodarza. Oszczędność warszawskiego MC oznacza jednak, że dostaliśmy materiał w stu procentach dopracowany, w którym każdy wers wypolerowano na błysk. Dojrzałość treści idzie tu w parze z pewnym, budzącym respekt warsztatem – takim, jakiego należy oczekiwać po nestorze sceny. Włodi, najwyraźniej świadomy wielu własnych ograniczeń, potrafi momentalnie przekuć je w atuty i uczynić ten mówiony, lodowaty flow swoim znakiem charakterystycznym. Mamy przy tym do czynienia z weteranem, który ani myśli stać się dinozaurem, i dlatego bada trendy, wprowadza nowinki, klasyczne bity umieszcza obok nowoczesnych, zaprasza młodszych gości. „Wszystko z dymem”, a więc wszystko z umiarem.
01. Ten Typ Mes – „Trzeba było zostać dresiarzem” (Alkopoligamia)
To nie tylko najlepszy album tego roku, to też – co może nawet na swój sposób istotniejsze – najdojrzalsze, najbardziej dopracowane dzieło w dorobku Mesa. Mam wrażenie, że po latach utwierdzania całego świata w przekonaniu, że jest artystą alternatywnym, takim przez duże „A”, warszawski raper wreszcie przeszedł od słów do czynów. Na „TBZD” nie ma już pretensjonalnych skitów z Bukowskim, wyparowała gdzieś otoczka ambitnego projektu kontrkulturowego, zniknęła gdzieś filozofia alkoholu i poligamii. Wielkości wreszcie nie próbuje się nikomu wmówić. Ona sama wychodzi: we wszechstronności gospodarza (absolutnie topowe flow, śpiew), w otwartości na inne gatunki i style (odwołuje się do rapu i z 1994, i 2014 roku, zagląda na terytoria sąsiadujące, zaprasza gości z innych środowisk). Ta wielkość wychyla się też subtelnie z tych kilku drobnych, ale frapujących pomysłów: wyznania miłosnego poczynionego autobusowi, letniego przeboju ulokowanego na działce, refrenu parodiującego dresiarską dykcję, sportretowania wolnej Polski w formie podróży z cmentarza. Wspomniana wielkość wynika wreszcie z konceptu, który towarzyszył tej płycie i – całe szczęście – został dość luźno potraktowany: opisania typowych Sebów czy Januszów jako wzorców XXI-wiecznego, polskiego folkloru. Ten zachwyt nad tym, czego na ogół się wstydzimy, wpuścił w zatęchłą, skoncentrowaną na sobie twórczość Mesa powiew świeżego powietrza. Raper rozejrzał się wokół z socjologicznym zacięciem, uruchomił felietonistyczne chwyty (od szczegółu do ogółu), wyzbył się jakichkolwiek pretensji do świata – tylko tego brakowało, by ten i tak już imponujący, uniwersalny styl zaczął pracować na pełnych obrotach. Czapki z głów, a ja przy okazji posypuję głowę popiołem, bo w momencie premiery nie doceniłem tego w gruncie rzeczy wybitnego krążka.