Jedyne, co ponoć nie rozczarowuje, to muzyka. Ścieżka dźwiękowa zbliża się już do platyny i wystarczy rzucić okiem na listę utworów, by stwierdzić, że właściwie nie ma w tym i nic dziwnego, i nic złego. Kochamy nad Wisłą Beyonce, jeszcze bardziej kochamy Jessie Ware, ale nasze emocje raczej nie wyczerpią się na utworach tych artystek. W końcu królowa Annie Lennox specjalnie na potrzeby filmu wzięła na warsztat znane nagranie Jaya Hawkinsa „I Put A Spell On You”, a pozostałą część tracklisty wypełniają piosenki szanowanych u nas Ellie Goulding, Sia, Skylar Grey i The Weeknda. A że wszystko to prezentuje przynajmniej solidny poziom, nie ma powodów do narzekań.
Wyobraźmy sobie jednak, że „50 twarzy Greya” nie jest tym, czym jest. A więc – jak głoszą opinie – płytką ekranizacją równie płytkiej książki. Wyobraźmy sobie, że rzecz opowiada o miłości (a więc frazy z „Greya” w rodzaju: „Ja się nie kocham. Ja rżnę. I to ostro” raczej tu nie przejdą), zmysłowej i namiętnej, pełnej wzlotów i upadków, ale jednak miłości – no, uczuciu. I że nie musimy się ograniczać żadnymi topowymi nazwiskami czy walentynkową atmosferą przy doborze ścieżki dźwiękowej do tego love story. Producent pozwala zaszaleć. Zagrać na czarno, nie – czerwono.
W takiej sytuacji znalazłbym miejsce, by oddać hołd klasykom gatunku: Franklin, Gaye`owi, The Delfonics. Zestawiłbym ich z tymi, którzy później decydowali o obliczu nowego soulu: Maxwellem, Jill Scott, D`Angelo. Pamiętałbym też o hip-hopowcach, o Commonie, Kanye Weście i Gang Starrze, choć Bobby Caldwell i The Charmels też się przecież zapisali w pamięci niejednego słuchacza nowojorskiego rapu. A, właśnie, Caldwell. To nie jedyny białas w rankingu. Są jeszcze Hall & Oates i Cat Power. Te raz słodkie, raz bardziej gorzkie piosenki o miłości trzeba będzie w końcu osadzić we właściwym kontekście. Gil Scott Heron, któremu „kochać” rymuje się z „kłamać” i „przegrywać”, będzie tu pasował jak ulał.
Zrobiłbym więc tak: