2015 w polskim hip-hopie: pozytywy

Po rozczarowaniach czas na pozytywy.

2015.12.24

opublikował:


2015 w polskim hip-hopie: pozytywy

Dojrzali weterani i walczący o uwagę pracusie. Ci rozliczający się z branżą i ci wychodzący poza nią. To, co najciekawsze w polskim rapie 2015 roku – w kilku akapitach.

Hip-hop poza hip-hopem

Pozostaje współczuć osobie, która wierzy dziś jeszcze w podział na kulturę wysoką i niską. Nie ma chyba trudniejszej do utrzymania opozycji niż ta właśnie. Tak się składa, że hip-hopowcy – ci wywodzący się z rzekomego marginesu – dokonali w ostatnich miesiącach kolejnego zamachu na to, co było dotychczas obiektem adoracji albo medialnego kółka wzajemnej adoracji, albo świata akademickiego. Mowa tu oczywiście o „Różewiczu” Hadesa, Sokoła i Sampler Orchestry. „Różewiczu”, który dodatkowo zyskał mecenat w postaci Narodowego Centrum Kultury.

I zupełnie się nie dziwię, że ta instytucja wzięła pod opiekę tego typu projekt. Po pierwsze dlatego, że – jak przekonywałem już w recenzji – Różewicza należało uwolnić i wydać na pastwę młodszych pokoleń niezwiązanych bezpośrednio z literaturą. Po drugie dlatego, że interpretacje autorów płyty okazały się utrzymane w Różewiczowskim duchu, a jednocześnie w brawurowy sposób eksploatowały dorobek polskiej muzyki ostatnich trzech dekad: od Klausa Mittfocha przez uliczny rap po The Kurws. Tak, ja tu to wszystko słyszę.

A przecież „Różewicz – interpretacje” to nie jedyne wyjście hip-hopu poza własne podwórko. Trzeba pochwalić też dobre „Albo Inaczej” – zarówno za świetny pomysł, jak i porządne, eleganckie wykonanie – oraz ostatnie, świeże pod wieloma względami nagranie Quebonafide i Zamilskiej. Nie można też zapomnieć o wspólnych występach Miuosha, Jimka i Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia. Odbiły się one echem nie tylko w polskich masowych mediach, ale także w zagranicznych serwisach.

Czas na rozliczenia

Czy w mijającym roku zainicjowany został nurt rozliczeniowy w polskim rapie? Chyba nie, bo co wówczas zrobilibyśmy z krążkami pokroju „Muzyki poważnej” Pezeta i Noona. Na pewno jednak ostatni rok przyniósł przynajmniej dwa wydawnictwa, które dokonują bezpardonowego rachunku z muzyczną branżą i dominującym za kulisami trybem życia. Mam tu na myśli „Rehab” Białasa i „Magnum Ignotum preludium” donGURALesko. Obaj raperzy reprezentują wprawdzie inne pokolenia, ale co ich łączy, to zmęczenie, rozczarowanie i obrzydzenie względem panujących na rynku nawyków.

I „Rehab”, i „Magnum…” przynoszą ponury, ale nie taki znowu zaskakujący obraz polskiego backstage’u, gdzie koks jest posypany, a kieliszki napełnione na długo przed koncertem. Całe szczęście obie płyty nie cierpią na moralizatorski ton. Noszą za to wyraźne ślady poplątanych osobowości autorów, co tylko komplikuje i uwiarygodnia narracje na albumach. Siła tych płyt nie leży w tym, że są w jakiś sposób demaskatorskie, ale w tym, że pokazują nam gospodarzy jako ludzi z krwi i kości.

Pracusie

Czyli ci, którzy dostarczyli najwięcej powodów, byśmy o nich nie zapomnieli w mijającym roku. Jasne, zdaję sobie sprawę, że taki Sarius w ostatnich dwunastu miesiącach nie wydał żadnej długogrającej płyty. Ale poza tym był wszędzie. Od Młodych Wilków i Dream Team Tour, przez producenckie krążki Soulpete’a i NNFOF, po numery z Gibbsem, Voskovymi i występ w ramach dSessions. A jakby tego było mało, to wyszedł jeszcze świetny mixtape „Gdzieś to już słyszałem” z selekcjami Ostrego, a w drodze jest zaplanowane na ostatni dzień grudnia EP z Wudoe i Voskovymi „Złe towarzystwo”. Niezły poligon, na którym ten niesamowicie utalentowany reprezentant Częstochowy mógł przećwiczyć swoje umiejętności. Niby dużo, a jestem dziwnie spokojny, że ten chłopak nie rozmieni się na drobne. O ile tylko w porę uderzy z kolejnym longplayem.

Kolejnym pracusiem, o którym należy wspomnieć, jest wzmiankowany w akapicie wyżej Soulpete. Ten także wykonał kawał fantastycznej pracy, którą sprowadzić można do trzech pozycji: „Lepiej nie pytać” z Bonsonem, „Growbox” z Ostrym i Jeżozwierzem oraz autorskie „The Raw EP”. Świetny brzmieniowo, brawurowo łączący tradycję z nowoczesnością (to wyrastające z Detroit, nagrzane dobrym basem brzmienie jest w ogóle ponadczasowe), a przede wszystkim niezwykle charakterystyczny. To podkłady, które poznajesz z miejsca.

Dojrzałość weteranów

Choć cały czas czekam na weterana, który pozwoli sobie na kreatywność i muzyczne szaleństwo, nie kłaniając się jednocześnie ani trochę najniższym gustom i najmłodszym słuchaczom, to nie mam zamiaru narzekać na zachowawcze i raczej konserwatywne krążki Gurala, Ostrego czy choćby Pona. To dojrzałość, jakiej chciałbym więcej u MCs pokolenia 35-40 latków. O „Magnum Ignotum” już wspominałem w kontekście rozrachunku ze sceną, ale przecież ta płyta nie tylko na tym się opiera. To przede wszystkim bogata, trudna do uchwycenia osobowość autora czyni ten krążek jednym z najlepszych w mijającym roku. Gdy szarżuje z nazwiskami pisarzy i malarzy, widać, że stoi za tym jakaś życiowa postawa. To trochę jak rok temu u Bisza na „Labiryncie Babel”, tyle że o ile tam szło o bunt i czołowe zderzenie z rzeczywistością, tu raczej DGE robi krok w bok i umyka światu.

Gdy z kolei myślę o dojrzałości „Podróży zwanej życiem” Ostrego, pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to fantastyczne „Hybryd”, pozbawiona upiększeń historia o byciu ojcem i mężem. Ale w przypadku łodzianina ta dojrzałość przejawia się jeszcze w czym innym: w przezwyciężaniu własnych demonów. Tekstowa dyscyplina jest jakby lepsza, samonapędzające się, nieskończone ciągi wersów znajdują ujście w konsekwentnie realizowanych konceptach. Album, choć tradycyjnie dłuższy, niż mógłby być (tego demona akurat nie udało się przezwyciężyć), żongluje różnymi nastrojami i konwencjami wystarczająco sprawnie, by się nie nudzić. Nie zdziwiłbym się, gdyby to było opus magnum Ostrego.

Polecane

Share This