2018 – 10 zagranicznych płyt, na które czekamy

Oprócz tego liczymy na mnóstwo niespodzianek.

2018.01.04

opublikował:


2018 – 10 zagranicznych płyt, na które czekamy

foto: mat. pras.

Tego typu zestawienia to zawsze swoiste wróżenie z… No dobra, może nie fusów, ale praca obarczona ogromnym ryzykiem totalnego przestrzelenia. Szczególnie w czasach, gdy duży procent ciekawych wydawnictw pojawia się albo z całkowitego zaskoczenia albo z raptem kilkudniową zapowiedzią. Szczególnie dotyczy to sceny hiphopowej za oceanem, gdzie przy taśmowej produkcji albumów i niezwykle krótkiej pamięci fanów, to rozwiązanie po prostu najkorzystniejsze ekonomicznie.

Nie znaczy to jednak, że nie lubimy od czasu do czasu podejmować się prac lekko syzyfowych. Przewertowaliśmy plotki, deklaracje artystów, lekkie przecieki ze strony wytwórni. Odrzuciliśmy osobiste uprzedzenia, gatunkowe szufladki czy podział na mainstream i muzykę określaną mianem niezależnej. Oto co nam wyszło z tego zakręcenia fonograficzną kulą. Kolejność alfabetyczna.

Beyoncé & JAY-Z

Najbogatsza para przemysłu muzycznego zwodzi nas wizją tego albumu od bardzo, ale to bardzo dawna. Ileż to razy wydawało się, że wszystko jest na ostatniej prostej, że kwestią kilku dni jest jakiś singiel, a potem cały longplay. I co? No szkopuł w tym, że nic konkretnego. Tyle że ostatnio Bey-Z zaprezentowali wspólnego teledysk do pochodzącego z ostatniej płyty rapera kawałka “Family Feud”, no i plotki odżyły. Poza tym czy po tak niebotycznej liczbie sukcesów, które osiągnęli solowo Bey i Jay, to właśnie wspólna płyta nie powinna być dla nich prawdziwym wyzwaniem?

Cardi B

Nikt w 2017 roku nie zaliczył tak imponującego wejścia na scenę muzyczną. Gdy w lutym podpisywała kontrakt z oficyną Atlantic chyba nawet sama nie przypuszczała, że raptem 10 miesięcy później będzie miała potrójnie platynowy singiel i dwie nominacje do Grammy. Wzbudza przy tym chyba jeszcze większe emocje i kontrowersje niż Nicki Minaj, a to już naprawdę duże wyzwanie. A że największe używanie będą mieli przy tym oficjalnym debiucie osoby lubujące się w wyłapywaniu głupot w tekstach i pozbawionych jakiekolwiek sensu porównań? Jakie czasy, taki rap.

Flying Lotus

Producent z Los Angeles, określany przez wielu mianem “nowego Herbiego Hancocka”, w ostatnim czasie bardziej skupiał się na działalności w branży filmowej. Jego reżyserki debiut, utrzymany w klimacie abstrakcyjnego horroru “Kuso”, przyjęto niejednoznacznie, a już na pewno nie tak entuzjastycznie jak jego płyty. Na szósty longplay Flying Lotusa czekamy od 2014 roku, ale wszystko wskazuje, że w końcu się doczekamy. Jeszcze pod koniec ubiegłego roku producent opublikował nowy teledysk, a na samym początku 2018 r. dostaliśmy premierowy kawałek “Quarantine” – bez dwóch zdań obie propozycje niezwykle udane.

Franz Ferdinand – Always Ascending

Szkocja formacja powróci już 9 lutego po pięciu latach od premiery nieźle przyjętego krążka “Right Thoughts, Right Words, Right Action”. W międzyczasie sporo się u nich pozmieniało – do grupy dołączyli Dino Bardot i Julian Corrie, a opuścił ją Nick McCarthy. Produkcję “Always Ascending” powierzono Phillipowi Zdarowi z grupy Cassius, co zwiastuje spore niespodzianki. Liczący 10 nagrań, niespełna godzinny krążek ma być mniej gitarowy i bardziej zróżnicowany niż poprzednie dokonania Franz Ferdinand. Tytułowy singiel wielkiego zamieszania nie zrobił, a grupa na jakiś większy przebój czeka już 10 lat. Najwyższy czas przerwać tę passę?

Justin Timberlake – Man of the Woods

Jeszcze przed końcem 2017 roku temat był mglisty i raczej mocno życzeniowy, ale od wtorku wszystko zmieniło się o 180 stopni. Album “Man of the Woods” ukaże się już 2 lutego! Wypada mieć nadzieję, że producenci longplaya, czyli doskonale znana i sprawdzona już we współpracy z Justinem załoga – Timbaland, Danja i The Neptunes – staną na wysokości zadania co najmniej tak samo jak przy okazji krążków “Justified” oraz “FutureSex/LoveSounds”. Trzymamy za to szczerze kciuki, bo jakoś bliżej nam do wizji popu, w której to ten starszy Justin rozdaje karty. Pierwsze sprawdzenie już 5 stycznia, gdy usłyszymy kawałek “Filthy”.

Kanye West – Turbo Grafx 16

Co prawda jego ostatnie płyty wzbudzały bardzo różne reakcje, ale nikt chyba nie ma wątpliwości, że tego gościa w każdej chwili stać na nagranie i wypuszczenie płyty, która wpisze się w kanon hip-hopu. W sieci pojawiły się ostatnimi czasy, że West pracuje w Los Angeles i Japonii nad nową muzyką z Kid Cudim. Ile w tym prawdy? Pożyjemy, zobaczymy. Pewne jest tylko jedno – niezależnie kiedy “Turbo Grafx 16” się ukaże, będzie ósmym z rzędu albumem Kanye (wliczając ten nagrany w duecie z JAYEM–Z), który z miejsca trafi na sam szczyt Billboardu.

MGMT – Little Dark Age

Od premiery poprzedniej płyty w karierze amerykańskiego duetu minie w tym roku 5 lat. Sporo. Wszystko jednak wskazuje, że nowy krążek pojawi się i to być może szybciej niż możemy przypuszczać. Skąd ten wniosek? Po pierwsze, nowy singiel, wypuszczony trzy miesiące temu i oficjalna premiera utworu “When You Die”, który MGMT grali już podczas letniej trasy koncertowej. Po drugie słowa Bena Goldwassera, który niedawno stwierdził, że zespół znów zyskał energię i chemię, która przypomina mu magię towarzyszącą zespołowi przy pierwszych nagraniach, 15 lat temu. Naszym zdaniem to wystarczające znaki, by z dużymi nadziejami wypatrywać czwartego longplaya MGMT.

Migos – Culture 2

Nie widzę absolutnie nic kontrowersyjnego w stwierdzeniu, że trio z Georgii to najciekawsza, najbarwniejsza obecnie grupa na amerykańskiej scenie hiphopowej. Poprzedni rok był dla nich pasmem niekończących się triumfów, nie ma się co więc specjalnie dziwić, że postanowili szybko zdyskontować sukces albumu “Culture” i po roku zaserwować sequel. Kawałki “MotorSport” i “Stir Fry” od kilku tygodni hulają w rozgłośniach radiowych, a zestaw producentów – m.in. Metro Boomin, Zaytowen, Pharrell Williams oraz Murda Beatz – zwiastuje, że i tym razem hitów nie zabraknie. A że słuchacze ceniący sobie przede wszystkim klasyczny hip-hop znów będą pomstowali “co to za badziewna tandeta”? Haj$ się zgadza.

Moby – Everything Was Beautiful, and Nothing Hurt

Postawmy sprawę jasno – dla Moby’ego to być może ostatnia okazja, by uchronić swój pseudonim od zapomnienia. Że to jakiś żart? Nic z tych rzeczy. Żadna z ostatnich trzech płyt artysty nie trafiła na listy sprzedaży w Stanach ani Wielkej Brytanii. Nie przyniosły one również żadnych przebojów. Wątek recenzji z grzeczności przemilczymy. Z tej perspektywy zaplanowana na 2 marca płyta “Everything Was Beautiful, and Nothing Hurt” jawi się szczególnie ciekawie i zapewne przyniesie odpowiedź na bardzo ważne pytanie – czy to aby nie pora udać się na jakże zasłużoną emeryturę?

Tool

Jak wspominacie 2006 rok? Pewnie dla niektórych pierwsze skojarzenie to katastrofa polskiej kadry na niemieckim mundialu. Dla innych koncert Pharrella podczas Open’era. Jeszcze kolejni wskażą na premierę serialu “Dexter”. Nie zdziwimy się jednak wcale jeśli ktoś wymieni “10,000 Days”, czyli ostatnią płytę w dyskografii Toola. Tak, grupa już wcześniej robiła sobie długie przerwy, ale aż 12 lat to w fonografii wieczność. Wydaje się jednak, że fani Toola w końcu się doczekają. Informację o nowym krążku przekazywali Justin Chancellor i Danny Carey, a w grudniu odniósł się do niej również Maynard James Keenan. W jego słowach sporo było rezerwy, ale nie zabrakło też zaprzeczenia. W 2017 roku grupa zagrała kilka bardzo dobrze przyjętych koncertów, co tylko podwyższyło temperaturę oczekiwań wśród fanów. Trzymamy zatem kciuki razem z nimi, bo takie powroty to zawsze wielkie wydarzenie na rynku muzycznym.

Zebrał i spisał: Andrzej Cała

Polecane