foto: Smolasty
Coraz więcej Smolastego i jego muzyki wokół nas. Młody (rocznik 1995!) rozpycha się odważnie i szeroko na naszej scenie – nie tyle łokciami, co swoimi dźwiękami. I chyba nie tylko nam się wydaje, że chłopak ma spory talent i konkretny pomysł na siebie. Dość powiedzieć, że zarówno jego EP-ka „Jestem, byłem, będę”, jak i mixtape „Los” bardzo spodobały się słuchaczom. W końcu 6 milionów odsłon singla „Uzależniony” (z gościnnym udziałem Otsochodzi) to niczego sobie wynik. Jeśli więc jesteście ciekawi, czego słucha (lub słuchał) Norbert Smoliński – bohater kolejnego odcinka naszej płytowej „dychy”.
– Wybierając te, a nie inne płyty kierowałem się przede wszystkim ich wpływem na mnie, jako muzyka. To są kamienie milowe muzyki popularnej. Mógłbym oczywiście pójść tropem singli i wybrać te albumy, które miały same największe hity. Wolałem jednak wymienić tytuły, które wywarły piętno na dany gatunek, czy wręcz historię muzyki… – mówi nam Smolasty. Oto płyty, które wskazał artysta wraz z jego autorskim komentarzem.
Red Hot Chili Peppers – „Blood Sugar Sex Magik”, 1991
Jedna z ich wcześniejszych płyt. To właśnie od niej rozpoczęła się moja przygoda z twórczością RHCP. „Blood Sugar Sex Magik” wpadła w moje ręce dlatego, że kiedyś jarałem się funky’owym brzmieniem. A oni w dodatku sprytnie łączyli takie granie z rockiem i rapem. Fantastyczny klimat i – jak ona owe czasy – świeżutki miks dźwięków. Wracam do niej w chwilach, kiedy potrzebuję nieco mocniejszych bodźców. Co prawda z czasem ich granie stało się bardziej „smoothowe”, ale na „Blood Sugar…” brzmieli jeszcze bardzo świeżo, młodzieńczo – ot, taki funk-rap-rockowy, bardzo mocny wpierdziel!
The Notorious B.I.G. – „Life After Death”, 1997
Drugi solowy krążek Biggy’ego. Wpadł mi w ręce w czasach, kiedy zacząłem poznawać hip hop. Płyta z czasów, gdy Notorious miał beef z Tupakiem. „Life After Death” bardzo podobała mi się cała – ze względu na jej warstwę produkcyjną, ale tez featuringi. Ale też gangsterski klimat, który – jeśli chodzi o brzmienie scen z Nowego Jorku i Kalifornii – był w tamtych czasach tematem przewodnim. Biggiego bardzo lubiłem z racji tego, że nic u niego nie było przesadzone – zarówno brzmieniowo, jak i „wokalnie”. On nawijał jakby miał astmę, a jednak miało to wdzięk i klimat.
Pink Floyd – „The Dark Side of the Moon”, 1973
Mój ojciec słuchał i nadal słucha dobrego, starego rocka. To płyta od niego. Spodobał mi się na tym krążku – i ogólnie w muzyce Pink Floyd – przestrzenny, kosmiczny klimat. Grałem wówczas sporo na gitarze i to właśnie David Gilmour miał duży wpływ na moją muzyczną edukację. Inspirowany tymi brzmieniami wykorzystywałem później do swoich produkcji takie kosmiczne, przestrzenne dźwięki – mające genezę właśnie w twórczości Floydów.
Chris Brown – „F.A.M.E.”, 2011
Płyta, która jest mi najbliższa, jeżeli chodzi o styl i gatunek. Dlatego jest to zarazem album, którego chyba najczęściej słucham. „F.A.M.E.”, czyli esencja mojego ulubionego brzmienia. Płyta, na której znalazły się wielkie nazwiska, takie jak Timbaland, Busta Rhymes, Ludacris, a nawet Justin Bieber. Artystyczne opus magnum Browna – przełomowy krążek, który przyniósł mu tytułową sławę. Idealne połączenie stylówy, rapu, popu i R&B na wszystkich płaszczyznach – wykonawstwa i produkcji. Absolutne mistrzostwo.
The Weeknd – „Starboy”, 2016
Album w piękny, twórczy sposób nawiązujący do klimatów rodem z lat 90. Te „najntisy” zostały w genialny sposób połączone z aktualnym brzmieniem. Co w efekcie dało niesamowity efekt miksu retro/vintage’u z modern popem. A wreszcie The Weeknd to jeden z najlepszym wokalistów na światowym rynku – moim skromnym zdaniem ma on w swoim DNA pierwiastek talentu… Michaela Jacksona! Mówię to z całą świadomością, bo śledzę jego karierę od początku. Znam pierwsze, „niszowe” krążki-mixtape’y – „House of Balloons”, „Thursday” czy „Echoes of Silence”, ale dopiero ta płyta jest „skończona”. Kompletna. Spójna. Jednym zdaniem – znakomita od początku do końca. To taki „level up” jeśli chodzi o jego (znakomite) brzmienie!
Brodka – „Granda”
Przed wydaniem tej płyty każdy spodziewał się po Monice typowego, tzw. poprawnego popu, a ona swoją „Grandą” pokazała, że potrafi zaczarować wszystkich elektronicznym brzmieniem – takim autorskim, alternatywnym new wave’em. Ta „pokręcona” na swój sposób płyta wzbudziła sporo kontrowersji, ale – jeśli chodzi o jej twórczość – była przełomem. To dowód na to, że jeśli robi się muzykę, czy ogólnie sztukę, to trzeba być odważnym i szczerym.
Red Hot Chili Peppers – „By the Way”, 2002
Drugi tytuł RHCP, trochę w kontrze do poprzedniej płyty. Z brzmieniem znacznie bardziej melodyjnym, akordowym. O ile wcześniej było ono punkowe, zadziorne, pełne buntu, to z czasem zaczęli grać bardziej dojrzale, piosenkowo, popowo i soulowo. Czyli w sumie tak „pod dziewczyny”. A więc już komercja, ale nadal ze smakiem. To wszystko zaczęło się trzy lata wcześniej od albumu „Californication”. I w piękny sposób rozwinęło się „By the Way”. A do tego wszystkiego te popisowe riffy Johna Frusciante, który był moim gitarowym idolem w tamtych czasach.
Drake – „Nothing Was the Same”, 2013
Drake zawsze kojarzył mi się z taką soulowością. I swagiem. Czyli przesadą, kiczem i lansem. Ale tą płytą udowodnił, że jest również artystą od strony duchowej. Pokazał swoje drugie, bardziej artystyczne, ambitne oblicza. To dla mnie ważna cecha – jeśli twórca jest wszechstronny i potrafi zrobić zupełnie inną płytę. „Nothing Was the Same” to wreszcie album, na którym nie nawija tylko o karierze, sławie i pieniądzach. Ale dowód, że potrafi też nagrać coś dla bardziej wymagających słuchaczy – szukających trudniejszych brzmień i bardziej ambitnych tematów.
Kanye West – „Graduation”, 2007
Płyta, która miała wręcz rewolucyjny wpływ na zmianę brzmienia muzyki hiphopowej. A to wszystko za sprawą wprowadzenia syntezatorów, pierwszych elektronicznych brzmień do rapu. Zaowocowało to niesamowitym sukcesem komercyjnym tego albumu. Choć z drugiej strony przecież Kanye odczuł zarazem sporą falę hejtu. Miał wiele oskarżeń o to, że rujnuje hip-hop true i oldschoolowy. Od wydania „Graduation” minęło już 11 lat i zobaczmy, co się stało z hip-hopem? Można śmiało powiedzieć, że to dzięki tej płycie rap osiągnął obecny poziom. To zasługa Kanye, który nie bał się łączyć elektroniki z wykręconą nawijką. Również kontrowersyjną, bo o trudnych, ale ważnych sprawach! Na tym albumie są poważne, społeczne tematy – jak choćby o wykorzystywaniu dzieci do pracy jako taniej siła roboczej w Afryce. Ważna, przełomowa dla sceny i całej muzyki płyta. Uwielbiam!
Smolasty – płyta (na razie) bez tytułu, 2018
Na koniec trochę prywaty, czyli moja płyta, która jeszcze nie wyszła, ale którą znam, słyszałem (chyba jako jedyny) w całości. Mogę natomiast zdradzić, że będzie to – przynajmniej dla mnie, ale mam nadzieję, że nie tylko – ciekawa podróż po wielu gatunkach. Chcę nią pokazać wszystkim, że mogę się rozwinąć na wielu muzycznych płaszczyznach – od nowoczesnych brzmień, aż po soulowe wstaweczki. To, co znajdzie się na niej, zdradziłem trochę na singlu z Otsochodzi. Ta płyta będzie więc miksem popu, rapu, R&B, muzyki klubowej i tanecznej, tropicalowych brzmień oraz soulu. Wiem, nie jestem obiektywny, ale każdy utwór z tego krążka zasługuje na miano singla. Dlatego mam ciężki orzech do zgryzienia, jakie utwory wybrać do promocji (śmiech). Premiera? Może już jesienią…
Notował: Artur Szklarczyk