10 najważniejszych płyt, a nawet 12: Spięty (Lao Che)

Hubert Dobaczewski opowiedział nam o płytach, które ukształtowały go jako słuchacza i artystę.

2018.05.25

opublikował:


10 najważniejszych płyt, a nawet 12: Spięty (Lao Che)

foto: archiwum artysty

Rocznik 1974 – rodem z Płocka. Jego przygoda z muzyką rozpoczęła się w latach 90. od metalu – grał m.in. w kapelach Abberation oraz Hope I. W 1998 roku połączył siły z Mariuszem „Denatem” Denstem z grupy Kanabibplanto i tak powstał hip-hopowy skład Koli. A potem było Lao Che, które nagrywa i koncertuje już od 19 lat. Ich siódma studyjna płyta „Wiedza o społeczeństwie” ukazała się na początku tego roku. Przed wami Spięty – wokalista, tekściarz, kompozytor i lider tej grupy oraz jego najważniejsze płyty!

Przy okazji tego typu pytań jestem nieco speszony, bo nie wiem, jak z ogromu – książek, filmów, a w tym przypadku płyt – wybrać te najważniejsze. Są takie tytuły, które – choć raz „dotkniemy” ich w przeszłości, to zostają w nas na całe życie. Bywa też i tak, że czymś się zachwycimy tylko na chwilę, ale po latach te rzeczy przywołują miłe wspomnienia. Dlatego starałem się podejść spontanicznie do sprawy i kolejność albumów, które wymieniłem, jest zupełnie przypadkowa…

Breakout – „Blues”, 1971

Gram na gitarze od 15 roku życia i właśnie nastolatek spotkałem się z tą klasyczną płytą. Tu wszystko się zgadza – gitarowe granie z dobrymi kompozycjami i niebanalnymi tekstami – w dodatku fajnie zaśpiewane. Oto album, który pokochałem od pierwszego przesłuchania. „Blues” jest ze mną cały czas, raz za razem do niego wracam. I ta mała magia muzyki grupy Tadeusza Nalepy działa na mnie niezmiennie tak samo mocno. Uwielbiam!

Homo Twist – „Moniti Revan”, 1997

Dość późno zacząłem się buntować. Ale kiedy już się „wkurzyłem”, to trafiłem właśnie na tę płytę. To rzecz, która mocno mną wstrząsnęła i mocno się z nią utożsamiłem. Brudna, w pewien sposób brzydka – jeśli chodzi o treści – i bardzo mroczna muzyka. Rzecz, która nie jest w konwenansach, ale je przełamuje. Słuchałem w tamtych czasach też innych rzeczy Maleńczuka – zarówno solowych, jak i nagranych z Pudelsami, a przede wszystkim pierwszych płyt Homo Twist, ale to właśnie „Moniti Revan” zasłuchałem do zmęczenia. Z tą płytą wiąże mi się pewne wspomnienie – pracowałem kiedyś w agencji nieruchomości i kiedy przychodziłem do biura, to rano, przed rozpoczęciem pracy, codziennie puszczałem sobie ostatnią piosenkę z tej płyty. „Admire dau” to taka „hawajska” ballada. Coś zupełnie innego niż te mocne, post punkowe, może nawet metalowe riffy – zagrane przez Maleńczuka, Hajdasza i Deriglasoffa – trzech łobuzów rocka, skur***ynów, którzy tak świetnie grali, jak wyglądali. Zresztą do dziś mam słabość do Maćka…

Izrael – „Nabij faję”, 1986

Nie jestem jakimś wytrawnym fanem reggae, ale bardzo pasuje mi pulsacja w tej muzyce. Choć nie jestem znawcą, nie sięgam po jamajskie brzmienia zbyt często, to po prostu lubię takie granie. A już „Nabij faję” zrobiła na ma mnie wręcz niesamowite wrażenie – stąd cytat z tego albumu w „Sen A’la Tren” z naszej najnowszej płyty „Wiedza o społeczeństwie”. Izrael w znakomity sposób przetransponował tę jamajską pulsację na polski grunt. I to zażarło. Tekstowo również, bo choć mowa tu o prostych sprawach, to podane one zostały w taki porywający, wręcz rewolucyjny sposób. Urzekał mnie zresztą cały tajemniczy klimat wokół tej grupy – począwszy przez grafikę czy ujarane ksywki muzyków. Zresztą dopiero po jakimś czasie odkryłem, że wszystkie piosenki śpiewa tu Brylu. Świetna, światowa rzecz.

Świetliki – „Ogród koncentracyjny”, 1995

To był początek lat 90. Okres, kiedy zacząłem wyłamywać się z metalu. Porzuciłem ekstremalne granie i zacząłem szukać czegoś dla siebie – znudzony grzaniem na jedno ostre i szybkie kopyto oraz miałkimi, angielskimi tekstami kapel thrashowych czy death metalowych. Odkryłem Izrael, Homo Twist, a wreszcie Świetliki, których stałem się wielkim fanem. Do dziś wracam do „Ogrodu koncentracyjnego”, który składa się ze znakomitych kompozycji. Bo już na przykład „Perły przed wieprze” urzekły mnie głównie tekstami.

AC/DC – „High Voltage”, 1976

Działałem w kapelach deathmetalowych i grindcore’owych – dlatego nigdy nie uważałem muzyki AC/DC za metal, a raczej hard rock. Ale pamiętam również, że kiedy zacząłem grać na gitarze, to te przesterowane riffy Angusa Younga wręcz mnie zmiażdżyły. Bardzo lubię również głos Bona Scotta. AC/DC z Brianem Johnsonem na wokalu też było OK, ale tęskniłem za Bonem – właśnie w formie z albumu „High Voltage”. To – moim zdaniem – ich najlepsza płyta. Znalazły się na niej świetne w swojej prostocie piosenki o robocie, o dziewczynach – po prostu szczerze, uliczne granie. Energetyczne, o świetnej motoryce i miarowe. Pamiętam rozmowę z Emade, który był na ich koncercie i mówił, że na żywo AC/DC miażdżą – bo grzeją prosto, od serca, a całość świetnie brzmi, bo zagrana jest z finezją. Niestety nie będzie mi już dane zobaczyć ich w oryginalnym składzie. Szkoda.

Cypress Hill – „Temples Of Boom”, 1995

Od tego albumu zaczęła się moja przygoda z hip-hopem. „Temples Of Boom” ujęła mnie marihuanowym lotem. Sporo na tym pięknie brzmiącym krążku łagodnych, relaksujących melodii, ale też wykręconych, czasem wręcz szalonych bitów. To znamienne, że nie mogłem się wbić w rap z lat 90. w wykonaniu Tupaca czy Notoriousa – choć oczywiście kojarzyłem ich muzykę – ale za to od razu podeszła mi upalona muzyka Cypres Hill.

Kaliber 44 – „W 63 minuty dookoła świata”, 1998

Zainfekowany hip-hopem przez Cypress Hill zacząłem rozglądać się po polskim rapowym podwórku. Wtedy ktoś podrzucił mi drugą płytę Kalibra – pierwsza mi umknęła, nie siadła. Wpadła jednym uchem, a drugim wyleciała. Dopiero kiedy zobaczyłem klip do „Filmu”, to poczułem to flow. Zakochałem się w tym graniu stworzonym przez trzy osobowości – Magika, AbraDaba i Jokę. W efekcie założyłem grupę Koli i – nie da się ukryć – że w jakiś sposób byliśmy zainspirowani Kalibrem. Ta fascynacja pozostała do dziś, bo będąc w trasie z Lao Che puszczamy sobie w hotelu sporo rapu, a pierwsza, druga i trzecia płyta Kalibra pojawia się wówczas najczęściej.

Black Sabbath – „Paranoid”, 1970

To również płyta z okresu, kiedy zainteresowałem się Breakoutem. I bliżej było mi do bluesa, niż do hardrockowego grania Black Sabbath. Po latach przejrzałem jednak na oczy i uświadomiłem sobie, że zarówno ta płyta, jak i ogólnie twórczość BS to preludium do metalu. To właśnie Ozzy’emu Osbourne’owi i jego kumplom należy się ojcostwo w temacie mocnego, riffowego grania. Uwielbiam też oryginalne, „hippisowskie” brzmienie ich sekcji rytmicznej, a więc bębnów i basu. Naturalnym spadkobiercom takiego grania był np. były, nieżyjący już basista Metalliki – Cliff Burton.

Klan – „Mrowisko”, 1971

Koncept album. Przedziwny. Zetknąłem się z nim pod koniec lat 90. – nie znając ani nazwy zespołu, ani płyty. To niemal rock opera, kompozycyjnie zbudowana z wielkim rozmachem, trochę w klimacie Pink Floyd, z elementami hard rocka, folku, echami twórczości Deep Purple czy Led Zeppelin. A całość brzmi, jakby te wszystkie zespoły czy stylistyki wrzucone zostały do jednego wora. Przedziwna, psychodeliczna, hippisowska rzecz, która – kiedy mogłaby się ukazać w świecie w tamtym czasie – to zrobiłaby furorę.

Tom Waits – „Mule Variations”, 1999

Z twórczością Waitsa poznałem się dosyć późno, dlatego tym mocniej zacząłem grzebać w jego dyskografii, by później szybko stać jego wielkim fanem. Chłonąłem wszystko – począwszy od kompilacji „The Earlier Years” z połowy lat 70., poprzez dekadę późniejsze „Rain Dogs”, aż po zmianę stylu w latach 90. Z czasem jednak wróciłem do płyty, z którą zetknąłem się jako pierwszy – poczułem, że to jest właśnie ten głos, ta akustyka. Urzekła mnie ta muzyka – folkowa, ale inna. Absolutnie poza głównym nurtem. Bo Waits to osobny byt muzyczny. Dziś również chętnie wracam do tych fantastycznych kompozycji.

Kat – „Oddech wymarłych światów”, 1988

Oczywiście Kat to grupa, której znaczenie nieco się dziś zdewaluowało, bo działa pod różnymi szyldami i w różnych składach, ale pamiętam mój zachwyt ich muzyką na przełomie lat 80. i 90. Chodziłem do technikum samochodowego i było nas w klasie kilku fanów metalu – rysowaliśmy w zeszytach i na ławkach trzy szóstki, pentagramy i logo Kata, nosiliśmy też worki i katany z naszywkami tej kapeli. Ich „Oddech…” to przełomowa, znakomita płyta – nagrana na granicy starego i nowego, politycznego porządku. Świetnie napisana i zagrana rzecz – czuć było z tego grania powiew świeżości. Do dziś mam same dobre wspomnienia związane z tym albumem. Pamiętam też, jak supportowali Metallikę w Polsce i był pomysł, żeby Kat towarzyszył im na całej trasie po Europie, co oczywiście – ze względów politycznych – się nie udało. Ale fakt – w tamtych czasach Kat to była klasa światowa jeśli chodzi o heavy i thrash metal.

Armia – „Legenda”, 1991

Pewnego dnia w telewizji publicznej zobaczyłem jeden z ich koncertów, w trakcie którego grali materiał z „Legendy”, i oniemiałem z zachwytu. Ta płyta wręcz mną wstrząsnęła – swoim punk-metalowym, niemal symfonicznym, monumentalnym brzmieniem. Tekstowo niedopowiedziana, abstrakcyjna, mistyczna, niemal magiczna. Mocny cios. Wspaniała rzecz nagrana przez wspaniałych muzyków – niemal „dream team”: Budzyńskiego, Brylewskiego, Stopę, Maleo, Banana. Ależ to śmigało!

Artur Szklarczyk

Polecane

Share This