Michał Urbaniak: Dzięki samplowaniu moja muzyka żyje

Artysta opowiedział nam o współpracy z Liroyem i sporej sumie otrzymanej od A Tribe Called Quest.


2018.02.10

opublikował:

Michał Urbaniak: Dzięki samplowaniu moja muzyka żyje

foto: Katarzyna Rainka

Wczoraj do sklepów trafił album niecodziennego projektu Urbanator Days zatytułowany „Beats & Pieces”. Album będący owocem organizowanych przez Michała Urbaniaka warsztatów przynosi fuzję jazzu z hip-hopem, elektroniką i wieloma kierunkami muzyki rytmicznej zwanej NuJazz lub UrbJazz. Tuż przed premierą artysta znalazł chwilę, by opowiedzieć nam o idei „Beats & Pieces”, samplowaniu muzyki oraz o planach rozwijania współpracy z Liroyem.

Kiedy w 2005 roku organizował pan pierwsze warsztaty Urbanator Days, mówił pan, że w Polsce poczucie rytmu I swingu poważnie kuleje. Czy dziś jest pod tym względem lepiej?

Cała czarna amerykańska muzyka była oparta na afrykańskim rytmie, ale w Europie czasem się o tym rytmie zapominało. Właśnie po to powstały te warsztaty, aby o nim przypominać. Jeśli chodzi o poczucie rytmu w Polsce, dziś jest pod tym względem znacznie lepiej. Na pewno pomógł w tym hip-hop, który jest przecież oparty na rytmie. I dzieje się przy tym ciekawa rzecz, bo coraz częściej twórcy zaczynający jako hip-hopowcy kończą jako jazzmani. Jeszcze inną bajką jest wykorzystanie jazzu w hip-hopie w inny sposób niż tylko używając sampli. Spójrzmy na to, co z jazzem robił O.S.T.R., weźmy np. projekt Eskaubei i kwartetu Tomka Nowaka. Oni przecież grają jazz i mają rapowy wokal. Idą tą samą drogą co kiedyś Urbanator. Od 1989 angażowałem poetów, a potem raperów, a teraz też raperzy bookuja jazzmanów.

 

Czy płyta jest skutkiem ubocznym warsztatów?

Może nie skutkiem ubocznym, a wynikiem czy kontynuacją… Właśnie dlatego zamiast nazwy Urbanator pojawia się Urbanator Days. Choć oczywiście grają tam muzycy zespołu Urbanator, ale są też byli uczestnicy warsztatów, którzy albo samplują moje utwory, albo aranżują, albo po prostu występują gościnnie na płycie.

Nigdy nie miał pan problemu z tym, że samplowano pana twórczość…

Przeciwnie, to bardzo miłe. Wiem, że są tacy, którym to przeszkadza i nie wyrażają zgody, ale dla mnie to wyróżnienie, że młodzi twórcy sięgają po moje utwory. Dzięki temu ta muzyka żyje i pozwala swobodniej docierać do kolejnych pokoleń. Kiedyś z tym samplowaniem wiązała się jeszcze jedna korzyść – materialna. Pamiętam jak na początku lat 90. zadzwonił do mnie ktoś z managementu A Tribe Called Quest i zapytał, czy zgodzę się użyczyć utworu do zsamplowania. Zaproponowano mi za to solidną sumę dolarów (ATCQ wykorzystali fragment „Ekim” w utworze „Steve Biko (Stir It Up)” z „Midnight Marauders” – przyp. red.). No ale to były też inne czasy. Sprzedawało się wówczas wiele płyt, więc wytwórnie mogły więcej wydać na ich nagranie. Poza tym ten system wykorzystywania fragmentów utworów nie był jeszcze tak powszechny. Dziś robi się to przecież nagminnie, więc gdyby za każdy sampel płacono takie pieniądze, koszty produkcji płyt byłyby gigantyczne.

 

Hip-hopowcy bardzo wcześnie otworzyli się na jazz. W drugą stronę działało to trochę wolniej. Był pan pionierem, jako pierwszy jazzman sięgnął pan po hip-hop.

Tak, choć nie udało mi się tego wydać i ubiegł mnie Miles (Davis – przyp. Red.). Faktycznie, zaczęliśmy nagrywać pierwszego Urbanatora już w 1986 roku. Nagraliśmy ten album znacznie wcześniej niż on się ukazał. Prawie cały powstał w 1989 roku. Chodziłem z tym od wytwórni do wytwórni i nikomu to nie pasowało. W jazzowych wydawnictwach mówili, że nie, bo tam jest hip-hop, w innych nie podobało się połączenie tych dwóch gatunków. Dopiero jak ukazała się płyta „Doo-Bop” Milesa, sytuacja się zmieniła i z czasem dostaliśmy zielone światło na Urbanatora.

Nie myśli pan czasami o tym, że przecież zrobił to wcześniej, a miano to przypadło Milesowi Davisowi?

Nie. Miles był wielki. Największy. Miałbym się o to na niego gniewać? Nigdy w życiu. Zresztą miałem pojedyncze utwory z rapem na swoich płytach na długo przed wydaniem pierwszego Urbanatora, już pod koniec lat 80.

Na płycie „Beats & Pieces” usłyszymy m.in. Ostrego, Marka Pędziwiatra czy Grubsona. Nie korciło pana, by zaprosić na płytę Liroya, z którym wystąpił pan na Przystanku Woodstock?

Jasne, ze chciałem. Nie udało się dopiąć tej współpracy z powodów terminowych.

Czyżby Liroy nie spełnił głównego kryterium? Nie uczestniczył w warsztatach Urbanator Days.

(śmiech) No tak, faktycznie. Ale nie, myślę, że dla niego można było spokojnie zrobić wyjątek od tej reguły. Ale Piotr jest bardzo zajętym człowiekiem, zwyczajnie nie udało nam się dograć terminów, choć obaj chcielibyśmy – tak mi przynajmniej mówił – zrobić coś razem w przyszłości.

 

Przy okazji pracy nad „Beats & Pieces” powstała także „Świąteczna serenada” z donGURALesko. Dlaczego piosenka nie weszła na krążek?

Płyta wychodzi w lutym, więc świąteczny utwór nie za bardzo na nią pasuje. Pierwotnie chcieliśmy wydać krążek już jesienią… choć myślę, że i wtedy nie dalibyśmy tam tego utworu. Całe życie chciałem nagrać świąteczny album. „Świąteczna serenada” miała być takim jego początkiem, ale potem poszliśmy w inną stronę i w efekcie mam świąteczny utwór, ale wciąż nie mam takiej płyty.

Rozmawiał Maciek Kancerek

Polecane