Kurde, takie płyty powinny ukazywać się jesienią. A że jesień tej wiosny ma się dobrze, to Mary świetnie się wstrzeliła. O ile można mówić o jakimś wstrzelaniu się z płytą, nad którą trochę się jednak popracowało. Objechało się kawałek świata, jak przystało na obywatelkę Europy. Berlin, Paryż. Wszędzie Mary ma swoje mniej lub bardziej mocne korzenie. W Berlinie właśnie, pod okiem Guya Sternberga, zabrała się za rejestrowanie dźwięków. Na swoich zasadach. Retro i vintage. Kształciła się kiedyś w śpiewie operowym i w grze na fortepianie. Na szczęście te najlepsze pokłady popkultury okazały się bardziej pociągające. Dla Mary i dla nas. Dzięki temu dostaliśmy płytę dość wyjątkową, choć nie ma tu ani wymyślania koła na nowo, ani odkrywania Ameryki. Jest za to bardzo świadome granie różnymi inspiracjami, bardzo czujne i wyważone czerpanie z bardzo szerokiej muzycznej przeszłości. Ok, znajdą się tacy, co powiedzą, że nuda. Albo że śmierdzi Laną Del Rey na kilometr. Chrzanić to.
Kiedy rozmawiałem z Mary, wspomniałem jej, że w pewnym momencie płyty pomyślałem – ta muzyka wywodzi się z Depeche Mode. A ona wskazała na płyty za nami – połowa tych płyt wywodzi się z Depeche Mode. Szach. Potem powiedziała mi coś jeszcze, używając przy tym terminu „muzyka filmowa”. Szach i mat. Byłem już kompletnie bezbronny, kiedy zaczęła mówić o kolorach w kontekście dźwięków. Poprosiłem o numer do jej dealera, ale zaklinała się, że nic nie bierze.
Czy warto sięgnąć po płytę dojrzałej dziewczyny, która spóźniła się z debiutem, bo świat mody nie chciał się łatwo zgodzić na transfer do świata muzyki? Po płytę laski, z którą strach pójść do kina? Tak! Warto. Koniecznie. Nie mam żadnych kompleksów na punkcie polskiej muzyki, bo nie i już (zostańmy przy tej kobiecej logice, bo nie miejsce tu na tłumaczenie tej tezy). Ale debiut Mary Komasy to nie jest płyta polska. Jej muzyka nie ma narodowości. Coś jak dzisiejsi dwudziestolatkowie urodzeni w Europie. Czy Ameryce. Co za różnica, w którym kraju? Jakieś kulturowe naleciałości, nic więcej. Reszta jest jakimś podobnym rodzajem wrażliwości we wspólnym mianowniku.
Czy utwór otwierający płytę to dobra wizytówka całości? I tak, i nie. Już wiemy, czego się spodziewać dalej, to fakt, ale spokojnie, zanim dopłyniemy powoli do finału nie raz zostaniemy zaskoczeni. I nie zauważymy, kiedy „City Of My Dreams” zmieni się niepostrzeżenie w „Lost Me”, gdzie fortepian jest bazą i punktem odniesienia dla każdego innego dźwięku. Co ciekawe, wcale nie słychać nadmiernego akcentowania instrumentu, w którym kształciła się Mary. To wielki plus. Numer mógłby być świetną ilustracją do jakiegoś pokręconego, ambitnego amerykańskiego filmu z przełomu stuleci. Teraz już jesteśmy na serio skupieni. A i tak „Point Of No Return” z początku można pomylić z Woodkidem. I to też jest nie wada. Mary potrafi świetnie czerpać ze swoich inspiracji. Nieważne, czy z tych oczywistych, czy z tych mniej.
Kiedyś była taka teoria, żeby singiel był trzecim numerem na płycie. Mary ma to w nosie. „Come (You`ll Wanna See How It Ends)” – to numer, który wybrałbym na singiel. Od dawna nikt w tak elegancki sposób nie przypomniał mi, że ze trzy dekady temu świat oszalał na punkcie new romantic. Tamta muzyka była bardzo naiwna i tandetna, a tu… jakieś szlachetne echa wczesnego Depeche Mode, jakiś joydivisionowy nerw. Palce lizać.
Innym utworem, zasługującym na specjalne potraktowanie jest „Smiling Moon”. Ten numer należy zapakować w ciemnożółtą kopertę i wysłać Davidowi Lynchowi. Ktoś w rodzinie powinien mieć do niego namiary. Gdyby tak miała wyglądać, tj. brzmieć, ta cała muzyka filmowa, to zostałbym jej fanem. Poważnie.
Czymś zaś kompletnie innym jest „Oh Lord”, utwór nieprzewidywalny jak ruletka. W 40 sekundzie wciąż nie wiesz, co cię czeka. Po chwili obstawiasz, że będzie śmierdziało The Black Keys, a utwór okazuje się bardzo intrygującą hybrydą bluesa i jakiegoś gospel. Chyba jeden z najmocniejszych momentów na płycie. Z upalnym, rozedrganym, ciężkim riffem toczącym się powoli i nieuchronnie. Tak, nie pomyliłem się, riffem.
Podróży w czasie etap kolejny nosi tytuł „Sweet Revenge”. No i jeszcze raz musicie mi wybaczyć filmową wtrętkę. Kiedyś w telewizji było pełno westernów, ale żaden z nich nie miał tak zajebistej ścieżki dźwiękowej. Zresztą, chyba western to nie jest jakiś najlepszy gatunek i nie zasługuje na taką oprawę. Chwilami w tle jest taka trąbka, delikatna. Właściwie, to tylko takie nienachalne zaznaczenie tego instrumentu, choć czasem pozwala mu się wypłynąć na pierwszy plan… ale to jest to coś, za co można pokochać ten utwór, tak jak kocha się i pamięta muzykę z Ojca Chrzestnego.
Całą płyta jest zbiorem subtelnych odniesień do gigantycznego dorobku kilku dekad popkultury. Im sprawniej się poruszasz po jej pokrętnych ścieżkach niezgodnych z mapami, tym więcej frajdy będziesz miał z obcowania z tą płytą. Olać tych, co narzekają na nudę lub z satysfakcją, że znaleźli jakieś porównanie, potrafią tylko klepać „polska Lana Del Rey”. Ja znalazłem w którymś utworze cień Amy Winehouse oraz kilka innych jeszcze zadziwiających postaci. Ale nie będę się rozpisywał, bo i tak już wyczerpałem limit znaków.
Artur Rawicz
Ocena: 4,5/5
Mary Komasa – „Mary Komasa”
Warner Music Poland
Tracklista:
1. City Of My Dreams
2. Lost Me
3. Point Of No Return
4. Come (You`ll Wanna See How It Ends)
5. Smilig Moon
6. Oh Lord
7. Sweet Revenge
8. Farwell My Heart
9. The Void
10. Angel Tears
11. Third River