Idzie tu nie tylko o rozsiane po całym krążku nawiązania do Sokoła, Tedego, Flexxipu czy rówieśników (jeden z pierwszych wersów na płycie to aluzja do Kuby Knapa). Rzecz w tym, że słuchając „Bejbo”, można odnieść wyraźne wrażenie, jakby dla autorów najlepsze czasy polskiego rapu to 2000-2003, czasy Obrońców Tytułu, debiutów Eisa i Mesa oraz technicznych fajerwerków Pezeta i Dizkreta. Szczególnie widoczne jest to w przypadku Mady, który najlepiej wypada wtedy, gdy podkład ma jasne, nowojorskie konotacje i trzeba go ugryźć w klasyczny, oldschoolowy, trochę Kretowy sposób. Hade jest pod tym względem bardziej wszechstronny: nic dziwnego, że w solowych numerach sięga po bardziej połamane, aranżacyjnie zaawansowane, wymagające większej ekwilibrystyka podkłady Wrotasa.
Zetenwupe są więc bardzo warszawscy, ale czy tylko o stolicę tu chodzi? W końcu „Wisełka”, hymn powiślanskich imprezowiczów powinni podchwycić wszyscy, i ci z Wrocławia, i ci z Opola, i ci z Kanady. A to znaczy, że przestrzeń, w ktorej rozgościli się autorzy „Bejbo”, jest dużo większa niż Warszawa. Z albumu bije ta sama bezpretensjonalność, pochwała młodości i zajawka, którą znajdziecie na krążkach Jota (starego Jota), Dinali/Okolicznego Elementu i Ortegi Cartel. Ta zupełnie nieroszczeniowa postawa, kumulowana w hasłach typu „rap to zabawa jeszcze”, „łajz lajf” albo, dajmy na to, „dobre czasy”, nie jest jednak lekkomyślna. Wystarczy posłuchać „Wstydu” czy „Whiplashu”, nagrań, które zdradzają, że Zetenwupe bliski jest „Fach” Flexxipu, album umiejętnie łączący debiutancki wigor z dojrzałością. Czy anonsuję w tym miejscu następców Mesa i Blefa? W żadnym wypadku. Przede wszystkim, choć chemia między raperami jest, za rzadko się ją wykorzystuje. Ilość samodzielnych nagrań sprawia, że często „Bejbo” łatwo jest odebrać jako kompilację nagrań dwóch kumpli, a nie duetu z prawdziwego zdarzenia.
Czy to przeszkadza w odbiorze albumu? W żadnym wypadku. Zbyt mocny to debiut, by ta rozczarowująca nieco strategia realizacji nagrań mogła tu specjalnie wpłynąć na końcową ocenę. O tej decyduje przede wszystkim świetne ucho do podkładów – kto wie, czy nie najlepsze w tym roku w polskim rapie. Bonny Larmes i Leh to kwintesencja tego, co najlepsze w twardym, surowym produkowaniu w latach 90. – i dowód na to, że – wbrew opinii niektórych – stworzyć świetny podkład boombapowy jest dużą sztuką. Wrotas – po świetnej muzyce dostarczonej na debiut Knapa – wyrasta powoli na jednego z ciekawszych (obok m.in. SoDrumatica, Sherlocka i Matheo) producentów ekpsplorujacych nowe brzmienia i włączających je w tryby rapowe. Między tą tradycją a futuryzmem (hip-soulem? Nu beats?) rozpiętej jest „Bejbo”, na którym trafiają się jeszcze inne perełki, o których trzeba wspomnieć – podlane kalifornijską gitarą „Jadę, jadę”, odzierające Annę Jurksztowicz z ludzkiego wymiaru, ociężałe „Serwus hello” czy wreszcie dwa fortecowe, uderzające w głowę podkłady od R.A.U. Tak, słuchanie „Bejbo” dostarcza tyle radości – szczególnie teraz, w upalny lipiec – że przymknięcie oka na kilka nieudanych rymów (colą/kolo/kontrolą) i czerstwych wersów jest wręcz wskazane.