grafika: mat. pras.
Cieszy, gdy ludzie dojrzewają i przechodzą mentalną przemianę, odnajdując spokój i miłość z dala od używek oraz samotności, które zresztą uwielbiają chodzić parami. Nie zawsze za to cieszy, jak przekłada się to na dokonania artystyczne, bo łatwo w tekstach popaść w banał, przesadnie motywacyjne wersy i generalnie narrację bliższą wykładom samozwańczych coachów.
Trudno było oprzeć się wrażeniu, że w ostatnich latach VNM zdecydowanie wypadł z głównego obiegu polskiego hip-hopu, a czasowo zbiegło się to z opuszczeniem labelu Prosto. Nowy album w dużym stopniu wyjaśnia, czemu tak się stało i stanowi ciekawy zapis tego okresu. Warto jednak już na wstępie zaznaczyć, że z pewnością na gospodarza spadnie sporo krytyki analogicznej do tego, jak miało to miejsce u KęKę – że “to już nie to samo”, że “brak tekstów o melanżach, rozdrożach codziennej egzystencji”, za to ogrom miejsca poświęconemu “dążeniu do spokojnego życia”, przez co raperowi miałyby się stępić pazury.
I trzeba uczciwie przyznać, iż patrząc z perspektywy młodego człowieka, który nie myśli jeszcze o założeniu rodziny, wolne wieczory lubi spędzać w towarzystwie ziomków z alkoholem i czymś do palenia (i nie tylko), może być pewien problem z identyfikacją i symbiozą na linii odbiorca – artysta. Trzeba lat, by zrozumieć pewne życiowe kwestie, przepracować je.
“Łatwo być narcystycznym, to jak drag po którym nie ma zjazdu
Ale gdy już wydaje się, że jesteśmy tak arcyfajni
Zapominamy, że trzeba nam obcych oczu, żeby ten narcyzm karmić
Nie wiemy, że potrzeba nam tej widowni jak żarcia”.
Rapuje autorefleksyjnie VNM w “Fosie” i te wersy mocno oddają charakter płyty. Tomek jest bardzo szczery ze sobą, a co za tym idzie w konsekwencji również ze słuchaczami. Słychać wyraźnie, od pierwszej do ostatniej sekundy, że miał na ten album bardzo konkretny pomysł i zrealizował go w pełni. To cenne, to warto pochwalić, ale…
Ale właśnie z tym wiążą się też minusy “Czuz Tu Daj Najs”. O ile w temacie mnogości flow, stylu, umiejętnego przyspieszania, szarżowania na bitach nie sposób się do gospodarza przyczepić, o ile wciąż do tych bitów ma po prostu dobre ucho, one stoją na płycie na co najmniej dobrym poziomie, o tyle elementów denerwujących, a nawet irytujących też jest sporo. Po części znane są one z poprzednich albumów artysty – śpiewanie i angielskie wstawki. Ja wiem, że to są cechy wyróżniające go na tle sceny, a nad tym pierwszym aspektem VNM bardzo mocno pracuje. Dobrze jest być konsekwentnym, jeszcze lepiej pracowitym, ale czasem najlepiej poszukać odpowiedzi – czy aby to na pewno zmierza w tym kierunku, w którym – nie jako twórca, ale też jako słuchacz! – chciałbym, aby podążało? Na płycie denerwują też gadki pomiędzy utworami. Może gdyby to były skity, które można łatwo pominąć, jakoś bym na ten fakt machnął ręką, ale w tej formie nie mogę ich pominąć. No nie wyszło to fajnie, nic nie wniosło.
Nie zgodzę się za to z pojawiającymi się gdzieniegdzie uwagami, że VNM przesadził z moralizowaniem, popadł w ton trenera motywacyjnego. Z mojej perspektywy to po prostu bardzo szczere, autentyczne rozliczenie z samym sobą, z błędnymi decyzjami z przeszłości, własnymi lękami, nierzadko bólem. Gospodarz serwuje nam swoisty pamiętnik swoich przemian, który pobudza do refleksji, daje do myślenia, bez popadania jednak w populizm, przesadny trywializm czy “grzesiakowanie”. A że w życiu ewidentnie mu w tej chwili lepiej, to tylko pogratulować. Tym bardziej, iż w parze z tym przyszła naprawdę dobra płyta, której głównym problemem jest… niezwykle mocna konkurencja w tym kwartale.
Andrzej Cała
Ocena: 3,5/5