Bardzo jestem ciekaw, jak rynek odbierze ten krążek. Vixen, o czym zdążył już przekonać na poprzedniej płycie, należy do grona najbardziej niedocenionych polskich raperów. Na „Vixtorii”, zamiast dokręcić hip-hopową śrubę i przekonać do siebie wątpiących, decyduje się na krok tyleż ryzykowny, co w samym swoim założeniu godny podziwu: wychodzi poza gatunkowy kanon. Jego skoki w bok są jednak bezpretensjonalne, pozbawione jakiejkolwiek artystowskiej otoczki. Ot, chłopak chce sprawdzić siebie na jak najszerszym polu.
Z tych poszukiwań wychodzi jednak obronną ręką. Rozśpiewane refreny zbliżają się czasami do granicy kiczu (choćby „Falala”), ale nigdy jej nie przekraczają. Wokalowi ktoś może wytknąć braki, ale z tego głosu przebija młodzieńczy entuzjazm, zaraźliwa energia i przede wszystkim duża swoboda. Ten luz decyduje zresztą o uniwersalności warsztatu Vixena. Gdyby ktoś mnie zapytał, w której konwencji czaniecki raper najlepiej się odnajduje – w knajpianej, zadymionej melorecytacji („Pani Paczka”), w reggae’ującym zaśpiewie na rockowym podkładzie („Dwie siły”), bluesowym love-songu („Romantyczna miłość”) czy może wtedy, gdy bezpardonowo rozlicza raperów, porównując ich do smartfonów (pierwsza zwrotka „Smart Fucking Phone”) – miałbym problem z udzieleniem jednoznacznej odpowiedzi. Podobnie jest zresztą z warstwą muzyczną. Vixen sięgnął po pomoc kilku producentów (m.in. GotBarrs, Grrracz), ale gdy słucham zrobionych przez niego bitów, jestem pewien, że mógłby przygotować podkłady w pełni sam, od początku do końca – a i tak wyszłyby równie dobrze.
Na „Vixtorii” sporo miejsca poświęca się etosowi pracy: że trzeba pokonywać własne ograniczenia, walczyć z wewnętrznym leniem, stawiać te pierwsze, najtrudniejsze kroki. Ten motywacyjny charakter krążka, choć niektórym może się wydawać zanadto oklepany, jest jednak zupełnie uzasadniony, bo w ślad za deklaracjami idzie tu odważna, brawurowa realizacja. Szkoda jedynie, że podobnie jak w przypadku „AŁA.” Mesa – innej próby wyjścia poza rapowe ramy – ten rozstrzał stylistyczny skutkuje niespójnością krążka. Może się czepiam, a może jestem za bardzo przywiązany do wyobrażeń o albumie jako zamkniętej całości, ale „Vixtorię” doceniam jednak bardziej jako zbiór pojedynczych, odważnych numerów, niż pełnoprawny krążek.