Tytuł sugeruje koncept i rzeczywiście mamy z nim do czynienia. Chodzi o dość zgrany motyw – dwie radykalnie różne strony jednej osoby, wariant Doktora Jekylla i Mr. Hyde’a. Marshall Mathers miał Slim Shady’ego, Peja swojego Charliego P, Pablo równoważony jest przez Pavo. Na tej samej zasadzie Vixen składa się ze stonowanego Tranquilo i szalonego Loco. Wyjaśniona we wprowadzeniu, wspierana skitami, cementowana paroma linijkami w kawałkach idea jest jak to zwykle bywa naciągana, ale piosenki za nią idące już nie. Skok od tytułowego, bagnistego rap’n’rolla z wersami „nie kazałem go rżnąć na pół pile, sama na to wpadła / musiałem wylać z niej benzynę, bo tak się przy tym darła” do takiego do bólu klasycznie produkowanego, rozfilozofowanego (co było pierwsze, wiara czy cud?) „Mam nadzieję, że istnieje eden” bywa ożywczy, zwłaszcza, że skaczący jest dość muzykalny i inteligentny, by się przy tym manewrze nie zachwiać.
Wraz ze swoim wzbierającym, kiedy trzeba umiejętnie wypływającym poza bit potokiem wymowy, nadświetlną prędkością w pełni zrozumiałego nawijania („Szybko nie przestanę” to prawdziwy popis) i ujawnianemu tu i ówdzie country-bluesowymi ciągotkami pasującymi chłopakowi z małej miejscowości, idzie Vixen w ślady Yelawolfa. Ma też w sobie też wszystko, co cenić można u Buki (zaproszonego zresztą na album) nie będąc przy tym bełkotliwym, powstrzymując się od nieustannej szarży i ohydnej, pretensjonalnej pozy „na dekadenta”. Przede wszystkim jest jednak sobą. Człowiekiem z poważnymi zadatkami na rapowego wizjonera, jednocześnie dość młodym by ponarzekać na to, że rodzice i dziewczyny chcą mu mówić jak ma żyć. Gościem nie kalkulującym co można, co wypada, poirytowanym ramami. „Ahoooj” jest jak szanta, czy może antyszanta (patrz: Spięty) z najlepszym refrenem, Looptroopowym flow i najbłyskotliwszymi grami słów jakie słyszałem w tym roku. „Frankenstein” bardzo sprytnie łączy retro sampelek z perkusją bliższą kompozycjom elektronicznym, mroczną, plastyczną narracją i stuprocentowo koncertowym refrenem. „Nevermind” wykorzystuje partię fletu, postdubstepową rytmikę, by przedstawić opowieść miejskiego mariachi, niby nierzeczywistą, a przecież tak mocno w rzeczywistości zahaczoną. Czekałem na takie nagrania.
Pierwszemu przesłuchaniu „Loco Tranquilo” towarzyszyła euforia, że oto mamy triumf wyobraźni, album tak kreatywny jak „Trzeba było zostać dresiarzem” Mesa, „Wbrew wskazówkom” Tomasza Andersena czy co ciekawsze nagrania Skorupa. A jednak produkcja nie dotrzymuje poziomu znakomitemu tekstowo i wykonawczo rapowi. Jest tu parę numerów z lodówki, brzmiących jak z czasów „Muzyki klasycznej” z Pezetem i Noonem, z samplem ciętym jak trueschoolowe bóstwa przykazały. Nie zawsze chcieć to móc. O ile „High” z Kubą Knapem każe zapytać o odpowiedni bas, o hi-haty, będąc nie najlepszą imitacją nowoczesnego, laidbackowego podkładu, tak „Jak Hammurabi” nie jest w stanie wyeksponować rockowego pazura, będąc chyba najbardziej nużącym, męcząco powtarzalnym numerem na płycie. Bywa za płasko, za zimno, za anemicznie – „Alladyn” i „Gautama” są przyczajonymi tygrysami, którym nie jest dane zaatakować, choć tego się od nich oczekuje, brakuje siły, zerwania się w odpowiednim czasie, kulminacji. To co mogłoby być kawałkiem gorącej, latynoskiej fiesty albo świeżym, klubowym wymiataczem pozostaje średniakiem. Rozbudzona potrzeba eklektyzmu, płyty „większej niż rap”, zabierającej swoje grabki i wiaderko z tego hiphopowego placu zabaw nie jest tym samym do końca zaspokojona. A i tak jest bardzo dobrze.
Tak naprawdę ta ocena to trochę więcej niż cztery gwiazdki. Uczciwe cztery i pół.