Gdy człowiek czyta opinie pyskatych internautów, zastanawia się: jak to możliwe, że Vienio jeszcze wydaje kolejne solówki? Facet wydaje się być zupełnie skreślony wśród najmłodszej grupy odbiorców. Ci za nic mają szacunek względem weterana, szczególnie że członek Molesty od lat chodzi własnymi drogami, zupełnie ignorując rynkowe mody i sympatie słuchaczy. Jakimś cudem jednak udaje mu się znaleźć swoją niszę. I dobrze. Na jego płytach wprawdzie nie wszystko gra tak, jak powinno, lecz każdy z krążków zyskuje na starcie dużą przewagę. Kluczowe są w tym przypadku pomysły, od których Vienio wychodzi, i ludzie, którymi się otacza. Na dwóch „Etosach” dała o sobie znać świetna ręką do produkcji oraz trafny dobór gości. Pierwszy – i jak dotąd jedyny – „Profil pokoleń” ujmował z kolei śmiałym pomysłem, by przepracować dorobek polskiej alternatywy.
Podobnie jest w przypadku „HORE”, które samym konceptem zostawia w tyle młodszych kolegów. W porządku, podróże w głąb własnych urojeń i sfiksowanej wyobraźni nie są czymś obcym polskiemu hip-hopowi, szczególnie w ostatnich latach, gdy część MCs postanowiła pójść za przykładem idoli zza Oceanu i widzieć świat na purpurowo. Nikt jednak dotychczas nie uczynił z tego wątku motywu przewodniego całej płyty. Nikt też nie spojrzał na to zjawisko bardziej ogólnie, okiem socjologa. Tu plus dla Vienia: za konsekwencję. Na „HORE” perspektywy i wrażenia się od siebie wzajemnie odbijają. Nabuzowany chłopak w garniaku, który po wyjściu z korporacji pędzi do śródmieścia po narkotyki, w innej scenie jest wrakiem rozwalonym na łóżku i wgapionym błędnym wzrokiem w plamkę na suficie. Gospodarz płyty – świadomie lub nie – kreśli swój kolejny profil pokoleń. Tym razem padło na wykształconych i z wielkich miast (ale niekoniecznie młodych): ofiary szumu informacyjnego, ambicji i oczekiwań.
By jak najlepiej oddać ten stan psychozy, Vienio zaprosił do współpracy Qbę Janickiego, producenta niezwiązanego na co dzień ze środowiskami rapowymi. I znów zaplusował. „HORE” nie jest nękane wymiętymi, amerykańskimi pomysłami, po które bez zastanowienia sięgnąłby co drugi młody MC. Zamiast mrocznych hi-hatów i naćpanych, cloudowych pogłosów Janicki proponuje brzmienie na pierwszy rzut oka dość archaiczne: jakieś reminiscencje podziemnej muzyki klubowej lat 90., dużo szumiących, zaniedbanych perkusji pamiętających Bristol sprzed dwudziestu lat, do tego furiackie, bezpardonowe basy, które roznoszą w pył każdą jazzową harmonię. Rzecz to obłędna i w wielu momentach nieludzka, ale taka miała być. Nie wierzycie? Sprawdźcie klip do „Manifestu normaliów” (swoją droga, to jedno z lepszych wideo w ostatnich latach).
„HORE” to udany album, ale mam poczucie, że byłby jeszcze lepszy, gdyby do projektu włączono jeszcze jedną postać. Rapera, który potrafi pisać i rymować. Dukanie Vienia bywa niekiedy skandaliczne. Podobnie jak wersy, które pisze – oparte na częstochowskich rymach, bardzo prostacko realizujące koncept. Dla przykładu: „Ludzie z lekami i wielu twarzy / Źli fałszywi, źle się kojarzy / Samotni chcą być w towarzystwie / Ludzie, co zjedli rozumy wszystkie”. Gdyby Vienio pozostał jedynie producentem wykonawczym projektu, inspiratorem, który rzuci pomysły, a realizację pozostawi jakiemuś bardziej błyskotliwemu, sprawniejszemu tekściarzowi – wówczas „HORE” mogłoby być wielkie. Tymczasem przewaga, którą członek Molesty zyskuje wraz ze swoim ambitnym pomysłem, momentalnie się kurczy, gdy trzeba ten koncept zrealizować. Zbyt ciekawe projekty siedzą w głowie Vienia, by puścić je w niepamięć. Ale nie można też zostawić ich z warszawiakiem sam na sam.