„Ważny i potrzebny”. To fraza, która jednych doprowadza do szewskiej pasji, dla innych jest obowiązkowym retorycznym chwytem. Najczęściej traficie na nią, zaglądając na różnego rodzaju konferencje, mityngi, ba, nawet w recenzjach ją znajdziecie – wszędzie tam, gdzie trzeba podsumować czyjąś pracę, ale nie wiadomo za bardzo, jak to zrobić, by nie urazić. Wtedy „ważny i potrzebny” jest wytrychem. Właściwie to fraza ta nie mówi nic złego, brzmi zachowawczo, a nawet wskazuje na pewną istotność ocenianego dzieła czy ocenianej osoby. Tyle że te dwa przymiotniki, używane zawsze w duecie, wyblakły już do tego stopnia, że świadomym użytkownikom języka wysyłają zgoła inny sygnał: tak naprawdę nie ma czym zawracać sobie głowy. „Ważny i potrzebny”? W gruncie rzeczy „nijaki i do zapomnienia”.
Napisałem powyższy akapit, by w pierwszej kolejności wyczyścić sobie pole z niepotrzebnych dwuznaczności. „AŁA.” Mesa, nawet jeśli nie idealne, jest naprawdę ważne i potrzebne. Z tych samych, a przynajmniej podobnych powodów, dla których istotne są jego poprzednie krążki. Do rzeczy. Po pierwsze, zakres tematyczny. Na „Trzeba było zostać dresiarzem” owocne okazały się podróże na obrzeża polskiej świadomości. Mes trafił tam na galerię postaci wyśmiewanych, obrosłych w stereotypy, nie-do-opisanych. Na tych portretach, choć nie tylko, polegał sukces jego albumu sprzed ponad dwóch lat. Mimo że „AŁA.” przynosi odwrót od tamtej strategii (choć nie do końca, bo np. w „Zawsze mogę liczyć na” powracają bohaterowie i „Głupiej spiętej dresiary”, i „Ochroniarza Patryka”, dostrzegam nawet migawki z jeszcze starszego „Mierzymy się wzrokiem”), a Mes powraca do narracji o sobie samym i bliskich mu osobach, wciąż widzi więcej niż większość sceny. Nie tylko rapowej, ale polskiej w ogóle. Powracają tu pytania, z którymi rodzimi muzycy mierzą się zdecydowanie zbyt rzadko: jak ludzie pokroju Marka Edelmana odnaleźliby się w świecie hasztagów? Jak się odnaleźć w szumie informacyjnym i wielkomiejskiej licytacji nazwami seriali, knajp oraz eventów? O co chodzi z tym pokoleniem millenialsów: co ich jeszcze łączy poza Harrym Potterem i Gwiezdnymi Wojnami?
Mes stawia pytania i proponuje własne odpowiedzi. Jednym wydadzą się ostentacyjnie staroświeckie, innym nieznośne (ach, te pouczające skity). Wszyscy jednak powinni się zgodzić co do tego, że mamy do czynienia z osobowością, facetem, który przeżywa każdy postawiony problem i który pozwala swoim fanom nakreślić za pomocą muzyki wyraźną biograficzną trajektorię. To fantastyczna sprawa – prześledzić to, jak niektóre motywy funkcjonują w twórczości warszawskiego rapera. Porównać dawne, mizoginistyczne nagrania (a jeśli nie te, to chociaż „L.O.V.E.”) z napisanym do spółki z Kortezem „Jak nikt”. Zestawić środowiskowy hymn „My” z gorzkim „Wiedzą” czy „Przewozem osób”, w którym podziw budzi już nieco inny typ osób aniżeli dzielne rapowe głowy – tym razem są to społecznicy w rodzaju lekarzy czy nauczycieli oraz pracowici muzycy sesyjni.
Ciekawy może być jeszcze inny trop – to, w jaki sposób Mes prowadzi grę ze środowiskiem hip-hopowym. W przypadku „AŁA.” wiele wskazuje na to, że mamy do czynienia z najmniej rapowym albumem w dorobku warszawiaka. Wystarczy rzucić okiem na listę zaproszonych gości i producentów. Rozśpiewany jak nigdy Mes, tak chętnie flirtujący z syntezatorami (chilloutowymi, ejtisowymi, klubowymi – przekrój jest szeroki), a zarazem uciekający się do żywych instrumentów w zamykającym całość „Zawsze mogę liczyć na”, teoretycznie wycofuje się ze swojej macierzystej branży hip-hopowej. Teoretycznie, bo wyprodukowane przez Wrotasa numery, jakby naprzeciw powszechnym oczekiwaniom, wchodzą w rap ze zdwojoną mocą, na pełnej petardzie, z nowoczesnym zapleczem (dwa trapy i jeden cloud).
„AŁA.” jest więc „ważne i potrzebne” nie tylko ze względu na treść, ale także muzykę burzącą mury między gatunkami. Sam Mes mówił, że stworzył taki album, którego można słuchać na wyrywki. Nie podoba ci się jakiś numer – spoko, pozostałe są w innym klimacie. Taka koncepcja opisywana jest jako sukces Typa i dowód jego wszechstronności. Można jednak spojrzeć na to inaczej – jako na mankament, brak konsekwencji i spójnej wizji. To ciekawe, że Mes, artysta o etosie raczej staroświeckim, z trudem odnajdujący się w nowinkach technologicznych (co nie znaczy, że nie jest na nie otwarty), nagrał, który de facto nie jest albumem w pełnym tego słowa znaczeniu, a zbiorem pojedynczych kawałków. Gdyby ten kompilacyjny charakter „AŁA.” był jeszcze czymś, co zadziało się przypadkiem, mimowolnie. Tymczasem warszawiak, jeśli dobrze rozumiem, z premedytacją zbudował tak swoją płytę: aby każdy znalazł na niej coś dla siebie. Co więcej, to pomysł na twórczość, który Mes wdraża od wielu lat. Jego osoba bez wątpienia nadaje krążkom jakąś spójność, ale czy płyty-składanki nie są ujmą dla artysty?