foto: mat. pras.
Wydawało się, że Narodowcy podzielą losy tych wszystkich naszych, ukochanych supergrup, które – nie bójmy się tego słowa – odcinają kupony od sławy. Bo przecież ich poprzedni album „Trouble Will Find Me” nie był dziełem najwyższych lotów. A tu taka niespodzianka! Matt Berninger i spółka serwują nam zestaw świeżych, w pewien sposób również lekkich, a na pewno absolutnie przebojowych piosenek – w sam raz dla smakoszy indie-rockowego grania i nie tylko.
Lista wstydu – niegdyś Bogów, a dziś żebraków mainstreamowego rocka jest coraz dłuższa. A obecne dokonania takich grup, jak U2, Coldplay, Red Hot Chilli Peppers, a może nawet – wiem, że narażę się wielu psychofanom – Depeche Mode nijak nie mają się do tego, co wcześniej grały i jaką markę zbudowały sobie te kapele. Dlatego tak często chwalimy dziś debiutantów, zachwycamy się płytami młodych wykonawców, a zapowiedzi nowych wydawnictw wyleniałych gwiazd estrady każdorazowo wzbudzają w nas niepokój, w rodzaju: „oby nie było tak źle, ja ostatnio”. Albo budzą nieuzasadnione nadzieje, że „może tym razem będzie lepiej”. Ale nigdy nie jest lepiej. Najczęściej jest jeszcze gorzej, niż poprzednio. Ale fani to kupią, a trasa koncertowa i tak się sprzeda, więc bilans się zgodzi. Po co ryzykować?
Dlatego proponuję – nauczmy się z tym żyć. I nie czekać na cuda. A wtedy pojawią się takie objawienia, jak najnowszy krążek The National. Czy wiecie, że to niemal rówieśnicy – pewnie się uwziąłem, ale… kto mi zabroni – Coldplay? Powstali w 1999 roku, trzy lata po debiucie ekipy Chrisa Martina. I – żeby nie było – też zaliczyli kryzys. No dobrze – mały kryzysik, bo wielu debiutantów z krainy indie dźwięków chciałoby mieć na koncie taki album, jak „Trouble Will Find Me” (2013). Jakby nie było – album przyzwoity, bo ze znakomitymi singlami („Demons”, „Don’t Swallow the Cap”, a zwłaszcza „I Need My Girl”). W całości jednak może zbyt powtarzalny, nagrany jakby na zaciągniętym hamulcu – jak mówi się na przykład o (zbyt) wielu meczach w naszej piłkarskiej Ekstraklasie.
Ale skoro jesteśmy przy sportowych porównaniach, to nie sposób docenić śmiałego i, jak się okazało, doskonałego, terapeutycznego ruchu z zawieszeniem działalności zespołu. Na kilka lat. Dokładnie trzy. Choć przecież pierwsze szkice utworów, które trafiły na „Sleep Well Beast”, powstały już w 2015 roku (w starym kościele w Hudson w stanie Nowy Jork). W tym czasie, łapiąc anegdotyczną już futbolową świeżość, Matt Berninger, Aaron i Bryce Dessner oraz Bryan i Scott Devendorf zajęli się swoimi pobocznymi, autorskimi projektami – ten pierwszy nagrał płytę jako EL VY, Dessnerowie pisali kompozycje dla innych wykonawców oraz muzykę filmową i poważną, a Bryan i Scott założyli grupę LNZNDRF. Mniejsza o sukcesy tych efemerycznych pomysłów – ważne, że kiedy w 2016 roku nasza piątka weszła do domowego studia, pierwszego z wielu (bo później były również Berlin i Paryż), to wszyscy muzycy kipieli energią i pomysłami.
– Ten czas był nam potrzebny po to, żeby znów, na nowo, cieszyć się wspólnym graniem. Złapaliśmy nie tylko świeżość, ale i dystans, do tego co robimy. Pomyśleliśmy, że jeśli mamy coś zacząć od nowa, wpuścić więcej powietrza w to nasze granie, to musimy to zrobić właśnie teraz – mówił w jednym z wywiadów Berninger – główny wokalista i tekściarz, po prostu absolutny lider zespołu. I ten luz, bezpretensjonalność i radość z grania słuchać w muzyce The National jak chyba jeszcze nigdy. Albo przynajmniej od czasu „Boxer” (2007) – albumu, który wyniósł ich na piedestał niezależnej, rockowej sceny.
To, co zachwyca już po pierwszym wysłuchaniu „Sleep Well Beast” to eklektyczność tego materiału. Bazując na stałym, melancholijnym klimacie, który stał się już znakiem rozpoznawczym zespołu z Ohio, Matt i jego przyjaciele sięgają jeszcze mocniej po elektronikę, ale też gitary. Serwując absolutnie przebojowe, ale nie „stadionowe” melodie – jak w „Day I Die” czy przepięknie… popowej „The System Only Dreams in Total Darkness” – nie boją się popsuć klimatu hałaśliwym rockiem w „Turtleneck”. Najczęściej jednak – trzymając się melancholijnego, firmowego sznytu – w podkładach (również ballad w rodzaju „Guilty Party” czy „Dark Side of the Gym”), dostajemy tu delikatnie „cykające” breakbeaty. Nie wiem jak wam, ale mnie ta nowalijka w muzyce Amerykanów bardzo się podoba. A przecież są tu jeszcze piękne smyki i ten niski, męski baryton Berningera – czasem smutny, ale zawsze bardzo zmysłowy.
Tyle muzyka – wspaniała, idealnie rozpięta między indie rockiem, a subtelną elektroniką. Muzyka zarazem smutna, ale też dająca nadzieję. Jak teksty Matta, które dotyczą próby zrozumienia rzeczy, których nie chcemy zrozumieć – jak sam mówi. – Niektóre traktują o małżeństwie, niektóre moich relacji z Aaronem i zespołem – kontynuuje wokalista. Z kolei Aaron Dessner „przewietrzenie” muzycznej formy The National komentuje niezwykle szczerze: Pisząc nowe piosenki i nagrywając je ważne było dla nas to, aby rzeczywiście odkryć nowe terytoria. Mogliśmy zaryzykować, albo w ogóle nie nagrywać płyty. Moim skromnym zdaniem dobrze więc się stało, że (jedyni akceptowani przeze mnie) Narodowcy zaryzykowali. Dlatego odpalam jeszcze raz „Sleep Well Beast” i z wielką wracam do słuchania drugiego – obok „American Dream” LCD Soundystem – najlepszego albumu tego roku. Co i wam od serca polecam!
Artur Szklarczyk
Ocena: 5/5
Tracklista:
1. Nobody Else Will Be There
2. Day I Die
3. Walk It Back
4. The System Only Dreams in Total Darkness
5. Born to Beg
6. Turtleneck
7. Empire Line
8. I’ll Still Destroy You
9. Guilty Party
10. Carin at the Liquor Store
11. Dark Side of the Gym
12. Sleep Well Beast