The Game – The Documentary 2 & 2.5

Pokora, która prowadzi do bogactwa.

2015.11.18

opublikował:


The Game – The Documentary 2 & 2.5

Dwie wypełnione po brzegi płyty wydane w ciągu tygodnia? Brzmi jak kolejny ekstrawagancki gest przedstawiciela głównego nurtu, ale przyznajmy, w przypadku The Game’a chodziło o być albo nie być. Gość, który jeszcze niedawno był jednym z najgorętszych nazwisk w amerykańskim rapie, po kilku nieudanych wydawniczych ruchach – mam na myśli nie najlepsze „Jesus Piece” i „Year of the Wolf” – i w obliczu fali młodszych, dynamiczniejszych kolegów musiał rzucić wszystko na jedną szalę, zaatakować w sposób zmasowany i szybki. I tak też zrobił, nawiązując dodatkowo w tytule do swojego debiutanckiego – i zdaniem wielu, najlepszego w karierze – krążka.

Pierwsza uwaga, jaka się w tym momencie nasuwa, nie jest może najoryginalniejsza, ale cóż, nie moja to wina, ale samego Game’a: te płyty mogłyby być po prostu dużo, dużo krótsze. A najlepiej, gdybyśmy w ogóle nie mówili o nich w liczbie mnogiej. Jak na rapera z tak wąskimi tematycznie horyzontami i tak ograniczonym warsztatem jeden krótszy, ale gęstszy album w zupełności by wystarczył.

Tak się jednak nie stało. Game odmienia więc przez wszystkie przypadki nazwy okolicznych gangów, oddaje hołd pionierom, zwraca się z jajem do ziomków i czule do panienek – słowem, w stu procentach realizuje etos gangsterskiego rapera z Zachodniego Wybrzeża i nie dodaje nic od siebie. Jest jak kompendium, które podsumowuje coś, co mogłoby się wydawać, że uległo już wypaleniu. A przecież, jak poucza nas chociażby przypadek Kendricka Lamara, z wizerunku chłopaka z Compton można wyciągnąć o wiele więcej.

The Game leci jednak na sprawdzonym wizerunku agresywnego chłopaka z bandaną – sprawdzonym, a więc desperackim. Nie idzie tu nawet o wspomniany tytuł. Nie idzie też o wszechobecny name-dropping, czyli rzucanie nazwami własnymi kojarzącymi się z bardziej utytułowanymi kolegami, coś, czym gospodarz niegdyś zasłynął (pierwsze takie nawiązanie na „The Documentary 2” to rzecz jasna „The Chronic” Dr. Dre).

I to jakby przestało Game’owi wystarczać, więc postanowił wykorzystać sentyment słuchacza w jeszcze inny sposób – sięgając po znane motywy. Dla przykładu kilka sampli wykorzystanych w pierwszych numerach „The Documentary 2”: „On & On” Eryki Badu, „Step In The Area” Gang Starr, „Rebirth Of Slick” Digable Planets, „Kick In The Door” Notorious B.I.G, poza tym odrobina 2Paca, Brandy, Organized Konfusion. A to nie koniec, bo w dalszej części płyty słychać m.in. te same próbki, które pojawiają się choćby w słynnym „Shoot You Down” Isaiaha Rashada. Do tego nawiązania w tytułach do własnej twórczości, do numerów zaprzyjaźnionych artystów (np. DJ Quik) i goście, mnóstwo gości. Ta wyliczanka powinna wystarczyć za dowód, że oto mamy przed sobą odtwórcze, przyciągające uwagę słuchacza w najprostszy sposób albumy.

To wszystko prawda, ale zdemaskować tanie chwyty gospodarza to jedno, a przyznać, że koniec końców osiągnęły one swój cel – to drugie. Bo „The Documentary 2” i – w trochę mniejszym stopniu – „The Documentary 2.5” chwytają i bujają. Może nie wszystkie numery w równym stopniu, ale gdy spośród trzydziestu sześciu utworów chce mi się wracać do jakich dziesięciu, traktuję to jako względny sukces. Cieszy rozpiętość stylistyczna tych krążków: od soczystego, zrealizowanego przez klasyków g-funku, przez ćpuńskie, trapowe odloty po klasyczne, nowojorskie tykające bomby. Cieszy to, że Game przywrócił do łask zapomnianych albo zakurzonych przynajmniej producentów i raperów – Battlecat w „Up On The Wall” to dyskotekowy funk najlepszego sortu, Cool & Dre („Dollar And A Dream”) i will.i.am („Don’t Trip”) wkupują się w łaski surowym, mięsistym, naładowanym dobrym basem brzmieniem, a Lil Wayne tworzy we „From Adam” kolejną po „My Life” mocną, zapadającą w pamięć kooperację z Game’em. Cieszy to, że we właściwy sposób wykorzystano potencjał tych, którzy brylują obecnie w głównym nurcie: Lamara, Future’a, Drake’a. Cieszy wreszcie to, że gospodarz jest świadomy swoich możliwości i otoczył się takimi kolegami, jakby przeczuwał, że tylko wtedy jest w stanie znów przypomnieć o swojej ksywce szerszej publice. Dopóki będzie miał taką rękę do bitów i wyczucie na różne style, nie dość, że przymknę oko na kompilacyjny charakter tych albumów, to jeszcze po cichu będę kibicował tej dziwacznej, bo realizowanej na bogato pokorze Game’a.

Polecane

Share This