Pierwsza uwaga, jaka się w tym momencie nasuwa, nie jest może najoryginalniejsza, ale cóż, nie moja to wina, ale samego Game’a: te płyty mogłyby być po prostu dużo, dużo krótsze. A najlepiej, gdybyśmy w ogóle nie mówili o nich w liczbie mnogiej. Jak na rapera z tak wąskimi tematycznie horyzontami i tak ograniczonym warsztatem jeden krótszy, ale gęstszy album w zupełności by wystarczył.
Tak się jednak nie stało. Game odmienia więc przez wszystkie przypadki nazwy okolicznych gangów, oddaje hołd pionierom, zwraca się z jajem do ziomków i czule do panienek – słowem, w stu procentach realizuje etos gangsterskiego rapera z Zachodniego Wybrzeża i nie dodaje nic od siebie. Jest jak kompendium, które podsumowuje coś, co mogłoby się wydawać, że uległo już wypaleniu. A przecież, jak poucza nas chociażby przypadek Kendricka Lamara, z wizerunku chłopaka z Compton można wyciągnąć o wiele więcej.
The Game leci jednak na sprawdzonym wizerunku agresywnego chłopaka z bandaną – sprawdzonym, a więc desperackim. Nie idzie tu nawet o wspomniany tytuł. Nie idzie też o wszechobecny name-dropping, czyli rzucanie nazwami własnymi kojarzącymi się z bardziej utytułowanymi kolegami, coś, czym gospodarz niegdyś zasłynął (pierwsze takie nawiązanie na „The Documentary 2” to rzecz jasna „The Chronic” Dr. Dre).
I to jakby przestało Game’owi wystarczać, więc postanowił wykorzystać sentyment słuchacza w jeszcze inny sposób – sięgając po znane motywy. Dla przykładu kilka sampli wykorzystanych w pierwszych numerach „The Documentary 2”: „On & On” Eryki Badu, „Step In The Area” Gang Starr, „Rebirth Of Slick” Digable Planets, „Kick In The Door” Notorious B.I.G, poza tym odrobina 2Paca, Brandy, Organized Konfusion. A to nie koniec, bo w dalszej części płyty słychać m.in. te same próbki, które pojawiają się choćby w słynnym „Shoot You Down” Isaiaha Rashada. Do tego nawiązania w tytułach do własnej twórczości, do numerów zaprzyjaźnionych artystów (np. DJ Quik) i goście, mnóstwo gości. Ta wyliczanka powinna wystarczyć za dowód, że oto mamy przed sobą odtwórcze, przyciągające uwagę słuchacza w najprostszy sposób albumy.
To wszystko prawda, ale zdemaskować tanie chwyty gospodarza to jedno, a przyznać, że koniec końców osiągnęły one swój cel – to drugie. Bo „The Documentary 2” i – w trochę mniejszym stopniu – „The Documentary 2.5” chwytają i bujają. Może nie wszystkie numery w równym stopniu, ale gdy spośród trzydziestu sześciu utworów chce mi się wracać do jakich dziesięciu, traktuję to jako względny sukces. Cieszy rozpiętość stylistyczna tych krążków: od soczystego, zrealizowanego przez klasyków g-funku, przez ćpuńskie, trapowe odloty po klasyczne, nowojorskie tykające bomby. Cieszy to, że Game przywrócił do łask zapomnianych albo zakurzonych przynajmniej producentów i raperów – Battlecat w „Up On The Wall” to dyskotekowy funk najlepszego sortu, Cool & Dre („Dollar And A Dream”) i will.i.am („Don’t Trip”) wkupują się w łaski surowym, mięsistym, naładowanym dobrym basem brzmieniem, a Lil Wayne tworzy we „From Adam” kolejną po „My Life” mocną, zapadającą w pamięć kooperację z Game’em. Cieszy to, że we właściwy sposób wykorzystano potencjał tych, którzy brylują obecnie w głównym nurcie: Lamara, Future’a, Drake’a. Cieszy wreszcie to, że gospodarz jest świadomy swoich możliwości i otoczył się takimi kolegami, jakby przeczuwał, że tylko wtedy jest w stanie znów przypomnieć o swojej ksywce szerszej publice. Dopóki będzie miał taką rękę do bitów i wyczucie na różne style, nie dość, że przymknę oko na kompilacyjny charakter tych albumów, to jeszcze po cichu będę kibicował tej dziwacznej, bo realizowanej na bogato pokorze Game’a.