Oczywiście, nie wszystkie są zupełnie świeże, bo np. „Słek posypany” ma już dobry rok, a świetne, kto wie, czy nie najlepsze z tego wydania „Na pierwszej linii” – dobrych kilka miesięcy. W większości jednak to nagrania dotąd niepublikowane. I pierwsze pytanie, jakie się narzuca, brzmi: czy któryś z tych kawałków zasługiwał na znalezienie się w podstawowej wersji „VHS”? W końcu dwunasty album TDF-a, chociaż najrówniejszy w ostatnich latach, nie był przecież bezbłędny i kilka nagrań – jak choćby nieznośna „Łatwopalność” czy „Hot16Challenge” – można by spokojnie wymienić. Tylko na co?
Na „Bezgunaman”? Druga zwrotka na pewno odbiłaby się – albo inaczej: odbije się, skoro już ujrzała światło dzienne – szerokim echem, bo pada tam kilka wyraźnych zaczepek pod adresem Roberta M, Buczera, Bezczela, Borixona i oczywiście Peji. Tylko czy rzeczywiście perspektywa skandalu wystarczy? A może go w ogóle nie będzie? W końcu te wersy nie wnoszą nic nowego do żadnego z konfliktów, brakuje im jadu, brzmią, jakby były pisane raczej z obowiązku.
A może „Moniuszko Flow” albo „#Cohf”? Oba eksploatują do granic możliwości to, co szczególnie zajmuje w ostatnim czasie i Tedego, i Sir Micha. A więc z jednej strony wachlarz flow, ekwilibrystyka słowna i warsztatowe popisy (warszawski raper szczególnie błyszczy w ostatniej zwrotce „Moniuszko Flow”), z drugiej zaś – eksperymentowanie z brzmieniem, przesuwanie rapu w stronę parodii innych gatunków. Strzelające syntezatory w „Moniuszko Flow” to jedno, ale naprawdę wariackie rzeczy dzieją się w „#Cohf”: grafomańska recytacja przechodzi tu w wiksiarską jazdę, by zatrzymać się na jamajskim rytmie. Imponujące? No jasne, bo obaj gospodarze brzmią, jakby aspirowali do bycia polskim, rapowym Tenacious D. Tyle że to nagrania niezbyt przyjemne w odbiorze, raczej szkicowe, przelicytowujące się w pomysłach niż aspirujące do bycia pełnoprawnymi utworami. Oczywiście, nie zawsze tak jest. Ta żonglerka stylami bez wątpienia udała się w „Wydajeje”, wychodzącym od miękkiego, pościelowego r&b w stronę agresywnego, hollywoodzkiego motywu posadzonego na trapowej perkusji.
Rap, który rymuje się z beką, Tinderem, Instagramem, NWJ-em i który mierzony jest wyświetleniami na YouTubie – a więc rap, który w ostatnich latach uprawia Tede, niezmiennie z ironiczną miną – jest tu, rzecz jasna, podstawą większości kawałków. Granica żenady kilkukrotnie się nagina („Wieczór kawalerski”), raz przynajmniej pęka (refren w „Oli z Na Wspólnej”). Gdy brzmienie staje się trochę bardziej konserwatywne i wpisuje się w politykę warszawskiego rapera, by dogodzić jak najszerszej grupie słuchaczy – mam tu na myśli przede wszystkim letni, melodyjny „Klasyczny blessing” i zachowawczy „Axamit” – wówczas ciężar z formy spada na treść i okazuje się, jak przeciętnym, by nie powiedzieć nudnym MC bywa (bywa, nie – jest) Tede. Tak, dobrze, że te kilkanaście nagrań trafia na edycję premium. Poza wspomnianym „Na pierwszej linii” żadnego z nich nie widzę na standardowej wersji „Vanillahajs”.