Te-Tris – „Definitywnie”

Bez nadęcia, blisko ideału.

2015.10.28

opublikował:


Te-Tris – „Definitywnie”

Po rozbuchanej, nadętej, a w gruncie rzeczy pustej płycie z Pogzem Te-Tris wraca do lekkości „Lotu 2011”. Tej zwiewności i naturalności brakowało na „Teraz”, albumie, który zachwycał aranżacjami i melodyjnością, ale odpychał pretensjonalnością. „Definitywnie” to Tet w optymalnej formie. Wyciągający wszystko, co najlepsze, z poprzednich trzech legalnych albumów, odpowiednio podrasowany, a przy tym niewymuszony. MC bliski ideału? Tak, ale wciąż z kilkoma niedociągnięciami.

By jednak dostrzec te wady, trzeba wejść w szczegóły albumu. Oglądany z lotu ptaka może zachwycić. Wszystko jest tu na swoim miejscu. Brzmienie jest klasyczne, ale pojedyncze elementy – wobble’ujący bas, połamane hi-haty, żywe instrumenty – zdradzają i horyzonty, i smak, i warsztat Teta oraz Sir Micha. Gdy słucham tych przyspieszonych wokalnych sampli, miękkich perkusji i słodkich, łagodnych partii fortepianowych (które jednak nie monopolizują całości, bo przebój w rodzaju „Zemsty…” czy synthowe „Moroder” zostały już wygrane na innych pomysłach), cieszę się, że ktoś odrobił lekcję z amerykańskiego rapu przełomu wieków, spędzając długie godziny nad pracą nadwornych producentów Roc La Familia: Just Blaze’a, Binka, Kanye Westa.

Spotkałem się z opinią, że autorów „Definitywnie” nieraz gubią ich własne ambicje i nadmiar pomysłów. Że w kilku miejscach płyta jest przeładowana i że zasadniczo można by prościej. Nie wierzcie w to. Aranż jest prowadzony bardzo subtelnie, w większości jest bardzo oszczędny, a pojedyncze smaczki – jak np. gitara w nagraniu tytułowym czy wokalne sample w „XOXO” – raczej przemawiają na korzyść całości. Jeśli gdzieś już szukać przekombinowania, to może w różnych, nie do końca przystających do siebie podkładach w refrenie i zwrotkach „Biczu”.

Podobnie jak na poprzednich krążkach, Te-Tris jako raper stawia na uniwersalność: gość, który w jednym numerze wyspowiada ci się z młodzieńczych zakazanych owoców, w innym rozdrapie rany po śmierci bliskich, a w jeszcze innych dostarczy stylową wiązkę przechwałek i opowie o swojej raperskiej profesji. Jego droga prowadzi między kwiecistymi, erudycyjnymi konceptami w stylu Bisza a szorstkim „street knowledge” Zkibwoya (którego zresztą parafrazuje w „Skandalej”). I najlepiej wypada Tet właśnie wtedy, gdy udaje mu się kroczyć tą właśnie, w gruncie rzeczy dość karkołomną, ścieżką. Gorzej, gdy popada w którąś ze skrajności – wtedy jest a to niepotrzebnie wulgarny i obcesowy, a to nieczytelny lub zbyt wydumany w swoich porównaniach.

Zarzuty dotyczą jednak w gruncie rzeczy pojedynczych wersów. Można się ich czepiać, ale nie trzeba. Bo i po co, skoro jako całość „Definitywnie” porywa – refrenami (choć chciałoby się raz czy dwa usłyszeć Rzeźnika), giętką nawijką gospodarza, trafnym doborem gości – i jest bliskie albumu kompletnego, tj. takiego, który oferuje cały pakiet emocji, a przy tym w zdumiewający sposób sprawia wrażenie przemyślanej od początku do końca całości. Słuchajcie tego, definitywnie.

Polecane

Share This