W przeciwieństwie do „Trójkąta”, „Umowa” nie jest już związana tak wyraźnym konceptem. Tak, pierwszy utwór wskazuje na pewną logikę narracji, ale to nie przeszkadza gospodarzowi w żonglowaniu punktami widzenia, przechodzeniu od „ja” przez „ty” do „oni”. Do tych zmiennych sposobów prowadzenia opowieści nie warto się przywiązywać, bo w gruncie rzeczy rozwija się tu przez cały czas ten sam obrazek: młodego, wykształconego i związanego z dużym miastem bohatera, który snuje się po śródmiejskich klubokawiarniach i modnych miejscach, gdzie w weekendy przepija to, co zarobił na śmieciówce. Scenki, w które rzuca Taco, bardzo łatwo zidentyfikować komuś, kto choć raz usiadł na placu Zbawiciela, wpadł na targ ze zdrową żywnością albo zaczynał miesiąc od Grolscha, a kończył na Łomży. To właśnie ktoś taki złapie sens wersów w rodzaju: „Podczas gdy jadłeś kanapkę i szynkę, majonez babuni/ Ja jadłem jarmuż i bataty i prażone halloumi”.
Rzecz jasna, siła Taco nie kumuluje się tylko w znajomości jadłospisu przeciętnego warszawskiego wegebaru. Oczywiście, wersy pokroju tego wyżej cytowanego z pewnością zadecydowały o gronie odbiorców, jakie stworzył sobie ten raper, ale mnie imponuje jednak czymś innym – błyskotliwymi porównaniami guzów do Karkonoszy, facetów z siłowni do Michała Milowicza, wreszcie linijkami w rodzaju: „Ludzie raczej słabi są, ja to słabo znoszę/ Czarne dziury się podają za polarne zorze”; „Czasem WWA mi przypomina w opór kobietę/ Ulice to tatuaże, ja ją proszę o rękę, będzie wesele” (tu szczególnie ta końcowa fraza „będzie wesele” sygnalizuje techniczną biegłość gospodarza).
Rzecz w tym, że ten niemalże literacki kunszt, który często wychyla się z warsztatu Taco, nie zawsze się sprawdza. Gdy słucham „Następnej stacji”, opowieści o kac-podróży metrem, myślę, że taki Łona zrobiłby to dużo lepiej – a na pewno nie skoncentrował się tylko na poszukiwaniu rymów do nazw stacji, co zdaje się w tym nagraniu szczególnie zajmować Hemingwaya. Ta laurka za teksty, którą na ogół wystawiają Taco i słuchacze, i dziennikarze, blednie też, gdy skonfrontować ją z kilkoma nieudanymi porównaniami padającymi na „Umowie o dzieło”. Gdy Taco rapuje, że „połowa ludzi to gify, w kółko powtarza swe błędy/ Druga połowa stoi w miejscu, to kraj jpg-ów”, analogia wydaje się bardzo naciągana. Takie sobie wrażenie zostawiają też bliźniacze wersy: „chleby ciemne jak Akon” („Awizo”) oraz „pieczywo ciemniejsze niż prezydent Obama” („Białkoholicy”). Tego typu błędy nie powinny się zdarzać na 30-minutowym krążku.
Tę listę zarzutów wobec Taco można by wydłużyć. Warsztat i realizacja, choć lepsze niż na „Trójkącie warszawskim”, nadal są ledwie poprawne. Na nic się zdają twierdzenia gospodarza, że nie o przyspieszenia, ale o treść tu chodzi – dopóki ten podział na formę i na to, co się za nią kryje, będzie trwał, dopóty co jakiś czas na scenie będą się pojawiali tacy raperzy jak Taco: błyskotliwi i cholernie inteligentni, ale mało muzyczni. Ten materiał w wielu momentach brzmi jak zapis z demaskującego wielkomiejską rzeczywistość bloga, który tylko przypadkiem stał się nagraniem rapowym. Nie chodzi tu tylko o dyspozycję samego Taco, ale też produkcję, która na papierze mierzy się z wieloma gatunkami – od smooth jazzu przez syntezatory lat 80. po klasyczny, trueschoolowy hip-hop – ale w praktyce raczej świeci aranżacyjnymi pustkami i razi płaskim brzmieniem. Choć Taco ma już na koncie dwie EP-ki i występ na Open’erze, wciąż nie mogę się pozbyć wrażenia, że mam do czynienia bardziej z sezonową ciekawostką niż raperem z krwi i kości.
Taco Hemingway – „Umowa o dzieło”
Tracklista:
1. Od zera
2. A mówiłem ci
3. Następna stacja
4. 6 zer
5. 4822
6. Awizo
7. Białkoholicy
8. 100 km/h