T.Love – „T.Love”

Im gorzej, tym lepiej.

2016.11.12

opublikował:


T.Love – „T.Love”

Im gorzej, tym lepiej. W sensie, że im gorzej na świecie, tym lepiej dla sztuki. Im gorzej wokół nas, tym lepiej dla rocka. Napięcia społeczne są świetnym paliwem, zwłaszcza dla rockandrollowych tekściarzy. Lata 90. minionego wieku okazały się świetne dla wielu polskich formacji. Dekadę wcześniej było jeszcze ciekawiej, dekadę później… już niekoniecznie. I teoria ta niespecjalnie dotyczy samej warstwy muzycznej, ta rządzi się bardziej skomplikowanymi prawami, dalekimi od „mania czy niemania” co włożyć do gara. Cztery lata temu muzycy T.Love nagrali bardzo wysmakowaną instrumentalnie i produkcyjnie płytę. Poświęcili wiele czasu na dłubanie się w ciepłych, analogowych brzmieniach, a Muniek nie mając z kim i co wojować, szperał reflektorem w ciemnościach duszy. Dziś T.Love oddaje nam album, na którym obok pieczołowicie zarejestrowanych instrumentów, bez kompleksów użytych sampli, spotykamy bezczelnego Muńka obserwatora, komentatora i troskliwego szydercę. Gościa z jajami, ale i popełniającego błędy.

O tym, że brzmienie nie wypadło z centrum uwagi formacji świadczy już otwierający płytę „Pielgrzym”. Niby surowe, chłodne świetnie komponuje się z dalekim od ciepłego brzmienia z „Old is Gold” wokalem Muńka. Teraz słychać w nim jakiś metaliczny chłód, nie na całej płycie, oczywiście. Podobnie, jak nie we wszystkich utworach Muniek uprawia rockową publicystykę. Tak, jak „Pielgrzym” świetnie i zadziornie otwiera płytę, tak materiał wieńczy „Kwartyrnik”, numer z pazurem uzbrojony w bardzo szorstki i przebojowy tekst. I bardzo aktualny.

„Aktualny” to słowo-klucz do ostatniej płyty T.Love. Bez wyjrzenia za okno, bez włączenia telewizora czy odpalenia fejsa nie da się właściwie odczytać intencji autora słów w utworach „Marsz” czy „Lubitz i Breivik”. Katastroficzna „Bum Kassandra” zaczyna się słowami „Stary kontynent wie / Kasandra bawi się / czuje że będzie wojna / prawdziwa hekatomba…”, a brzmi jak z czasów największej popularności zespołu. To dowód na to, że zespół nie zapomniał, jak pisze się w duchu białego rocka z pulsującym basem. Gdyby Breakout grał dziś, to spokojnie można by im przypisać „Niewierny patrzy na krzyż”, no, przynajmniej początek tej pieśni. Pieśni, w której nie wiadomo, kto bardziej zachrypnięty – Muniek czy gitara, utworu, w którym wielką czujnością wykazuje się Sidney, a wszystkie pozostałe instrumenty w doskonale proporcjonalny sposób budują napięcie i prowadzą do bardzo mglistego finału. To jeden z jaśniejszych momentów na „T.Love”.

Jednak tej muńkowej publicystyki nie jest tak wiele, jak można by sobie tego życzyć. Trochę szkoda. Nie mniej tematy alkoholowe też ujęte są w zawadiacki, czasem oldschoolowy sposób („Alkohol”). Kiedy frontman T.Love pochyla się nad tematami zupełnie już uniwersalnymi, jak w „Siedem”, nie jest już tak siarczyście i odkrywczo. Ot, kolejny tekst o przemijaniu i gradacji wartości. Mimo to i „Siedem” zasługuje na wyróżnienie za… muzykę i aranż. To jeden z tych momentów na płycie, w którym, zgodnie z zapowiedziami, czuć ducha Motown.

Spokojnie, nowoczesnego gania też jest trochę. Oczywiście, siedzi ono mocno korzeniami w tradycji, ale głowy muzyków wciąż otwarte. Tak jest w kawałku „Blada”, który może okazać się czarnym koniem tej płyty. Ma potencjał radiowo-singlowy, ma ten pierwiastek aktualnego komentarza do tego co tu i teraz i do tego wyróżnia się zsamplowanym cmokaniem, wokół którego zbudowano lekko mantryczną opowieść. Innym przykładem świeżego podejścia nie tylko do muzyki, ale i do narracji (uwaga: narracji historycznej!) jest „Ostatni gasi światło”. Tu i T.Love jest takie, jakiego nie znaliśmy wcześniej, ale i Muniek-autor i Muniek-wokalista wysyła sygnał, że jeszcze wiele młodziaki się mogą od niego nauczyć, pokazując zupełnie inną, bardzo odmłodzoną twarz, choć wspomina dla niektórych odległe czasy.

W „Warszawie Gdańskiej” Muniek rozgląda się po Europie, w której już tak wesoło i kolorowo nie jest. „Nowa rozpacz na wygnaniu / nowy ląd / zamykają się granice / popatrz kończy się nasz świat…”. Przywołany w rozwinięciu tytułu i w tekście David Bowie większe chyba znaczenie ma w melodii saksofonu, którego bardzo przyjemną solówkę spotkamy pod koniec tego utworu. Szkoda.

Zdecydowanie najsłabszym momentem na płycie są „Moi rodzice”. Ten temat w polskim rocku jakoś większego szczęścia nie ma, jednak tu mamy do czynienia z prawdziwym pechem. Tekst szalenie odstaje swoją infantylnością, do której w sumie jakoś pasuje bezbarwne country. Jednak całość wzięta do kupy brzmi jak występ artystyczny utalentowanej młodzieży na szkolnej akademii z okazji Dnia Dziecka. Mocno kontrastuje z poprzedzającym go „Marta Joanna od Aniołów” ze świetnym, „czarnym” chórem i (na szczęście) dalekim od banału tekstem. Tu autor ma jaja i siłę dojrzałego mężczyzny umiejącego dostrzec i ocenić swoje błędy, wyznać je w obliczu ryzyka straty. Chłopaki z zespołu dotrzymują tu fantastycznie kroku.

Żałuję, że tak dobra płyta została złamana dwoma numerami, które ją bardzo osłabiły. Nie znam powodów, dla których zespół zdecydował się jednak włączyć do tracklisty „Warszawę Gdańską” i przede wszystkim „Moich rodziców”, numery które tak silnie kontrastują ze – w sumie – znakomitą resztą. Materiału było dużo. Nic by się nie stało, gdyby płyta zamiast niecałych 50 minut, trwała nieco ponad 40. Żadna strata. Raczej zysk.


Polecane

Share This