Tej muzyki nie sposób pomylić z jakąkolwiek inną w Polsce. Jest mięsista, zaawansowana aranżacyjnie, nieoczywista, a przy tym cholernie chwytliwa. Niewielu jest u nas producentów, którzy mogą się pochwalić jednocześnie własnym i tak wszechstronnym stylem. Czy „Sobota” to najlepsza rzecz, jaka wyszła spod ręki Matheo? Nie wiem, ale brak konceptu, który stał za poprzednim jego krążkiem z Sobotą, „X przykazań”, tu jakby pozwolił mu na nowo rozwinąć skrzydła, uwolnić się od dyktatu organów (który – gwoli sprawiedliwości – nie był tak znowu przytłaczający na wcześniejszej płycie) i odetchnąć.
Efekty są w większości fantastyczne. Umiejętnie wykorzystane breakdowny w „Czekając na Sobotę” pozwalają momentalnie zmienić klimat, eksplodować syntezatorom i wprowadzić refren Reny. W ten sam sposób budowane jest dyskotekowe napięcie w „Dirty Dancing”, tyle że tu bit jest już bardziej wulgarny, odhumanizowany, staranowany ciężkimi dęciakami. Ale już wyłożony pluszem, posypany cukrem, wygrany na przyspieszonych samplach i dzwonkach „Hej jak leci” skręca w zupełnie inną stronę. Na takich podkładach mógłby rapować Cam’ron, gdyby dziś nadal liczył się w biznesie i chciał kontynuować tradycję Dipset.
Mógłby, ale nie rapuje, bo i po co Matheo miałby tymi podkładami kogoś innego, skoro Sobota wkleja się w nie niemalże bezbłędnie. Gdy słucham kolejnego wydawnictwa tego duetu, zupełnie się nie dziwię, że ta współpraca trwa już tyle lat. Obaj panowie jakby wiedzą, że mogą sobie na wiele pozwolić w jej ramach. O wszechstronności producenta była już mowa, ale przecież Sobota to też facet ze sporym wachlarzem możliwości, które kumulują się w rzadko spotykanej, naturalnej melodyjności. Zgoda, może mało jest w niej czystego wokalu, ale za to dużo zawadiackiego uroku, a jeszcze więcej – wyrazistości. Ot, taki polski Young Jeezy. Na imiennym albumie słucha się go lepiej, niż zwykle. Może dlatego, że w głosie nie słychać pretensjonalności, a jeśli już pojawiają się jakieś przegięte tony, to w autotune’owym wydaniu lub bandycko-konfesyjnym klimacie. Te ostatnie zresztą składają się na jedne z lepszych momentów płyty – patrz bluesowe, zalane południowym słońcem „Przepraszam” i „Bandycki raj”.
Ta chwytliwa, naszpikowana hitami żonglerka konwencjami jest jednak spacerem po linie. Gdyby nie to, że i Sobota, i Matheo mają na tej płycie kilka żyć, już po „Jedwabiu” wypadałoby ogłosić game over. Ten numer to kolejny przykład na to, że kooperacje polskich raperów z przebrzmiałymi gwiazdami rocka lat 80. są najgorszym, co przydarzyło się hip-hopowi w ostatnich miesiącach, i powinny zostać stanowczo zdelegalizowane. Jeśli dodać jeszcze do tego fakt, że modulowany wokal Soboty niebezpiecznie osuwa się tu w disco-polo, wyłania się poważny kandydat do najgorszego numeru roku. Beka też ma swoje granice.