W przypadku „World On Fire” po części jest to wina Mylesa Kennedy`ego, wokalisty, który przy pierwszym kontakcie robi piorunujące wrażenie, po chwili zaczyna jednak drażnić, a po godzinie budzi wręcz agresję. O ile na żywo jego maniera specjalnie to nie przeszkadza, ponieważ można skupić uwagę na wielu innych aspektach koncertu, włącznie z oświetleniem obiektu, o tyle kiedy słucha się płyty, ten „kozi” głos sprawia, że do głowy zaczynają przychodzić brzydkie myśli i brutalne myśli. Czepianie się kolesia, który jest na scenie od dwóch dekad nie ma sensu, ale z drugiej strony nikt wcześniej nie serwował jego talentu w takiej dawce (choć Alter Bridge na dwóch ostatnich płytach niebezpiecznie zbliżyli się do przesady). Oddajmy jednak wokaliście, że ułożył znakomite, zróżnicowane partie wokalne. Tutaj zaśpiewa delikatnie, tam krzyknie, trochę poskanduje i gdyby jeszcze miał w głosie więcej mocy, byłoby super. A tak całą siłę nowych piosenek usłyszymy dopiero na koncertach, gdzie Mylesowi wtórować będzie publiczność.
Kennedy swoją drogą, ale przecież mamy do czynienia z dość jednorodną i spójną muzyką. Formuła piosenkowego hard rocka ze śladowymi ilościami southernu, country, z paroma jazzującymi zagrywkami (świetny wyluzowany instrumental „Safari Inn”), ma swoje ograniczenia. Sam Slash nie pokazuje tutaj niczego, czego nie słyszelibyśmy w jego wykonaniu na przestrzeni ostatnich 30 lat. I tak „World On Fire” odnalazłoby się na debiutanckiej płycie Guns N` Roses, „30 Years To Life” wjeżdża niczym „Paradise City”, by potem rozpędzić się do galopady, którą znamy choćby z płyt Velvet Revolver. „Beneath The Savage Sun” – poza przebojowym refrenem – brzmi jak zaginiona piosenka Snakepitu. Przewidywalne to i wtórne do bólu, a przykłady można mnożyć bez końca. I dobrze, bo choć innowacji tutaj nie uświadczymy, to już energii i szczerej radości mamy mnóstwo. Muzycy czerpią nie tylko z twórczości Slasha, ale i całej hardrockowej tradycji, której zarośnięty muzyk jest przecież istotną częścią. Gitarzysta nie traci nic ze swojego feelingu – wciąż ma mocarną łapę do riffów, wciąż czaruje solówkami – tymi delikatnymi (fenomenalna partia wyłaniająca się po drugim refrenie „Bent Fo Fly”) oraz ognistymi, pędzącymi na złamanie karku (utwór tytułowy, „30 Years To Life” i wiele, wiele innych). Zawsze świetnie odnajdywał się w zespołowej formule, nigdy nie dominował, nie przytłaczał swoją wirtuozerią, ale jednocześnie sprawiał wrażenie artysty kontrolującego każdy kawałek, który nagrał. Nic się w tej materii nie zmieniło.
Wracając do początkowej myśli – ze względu na swoją długość „World On Fire” miejscami się rozłazi. Nie znajdziecie na tej płycie utworów ewidentnie złych, co najwyżej przeciętne i nie zapadające w pamięć. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że do koncertów promujących album Slash featuring Myles Kennedy & The Conspirators (ta nazwa zrobi furorę w znanych z amerykańskich szkół konkursach literowania) muzycy wybiorą te najciekawsze fragmenty krążka. Sprawdzimy to 20 listopada. Do zobaczenia w Krakowie.
Slash featuring Myles Kennedy & The Conspirators – „World On Fire”
Dik Hayd International/Warner Music Poland
Tracklista:
1. World on Fire
2. Shadow Life
3. Automatic Overdrive
4. Wicked Stone
5. 30 Years to Life
6. Bent to Fly
7. Stone Blind
8. Too Far Gone
9. Beneath the Savage Sun
10. Withered Delilah
11. Battleground
12. Dirty Girl
13. Iris of the Storm
14. Avalon
15. The Dissident
16. Safari Inn
17. The Unholy