To płyta z gatunku tych, których treść można przewidzieć, opierając się na jednej piosence lub dwóch. Schemat większości nagrań jest podobny: soulowy, emocjonalny wokal, który z nastrojowej, motywującej do życia ballady rozwija się w masywny, stadionowy przebój. Szczególnie mocno eksploatowane są tu dwa elementy: klawisze i smyczki z pogranicza house’u i EDM’u oraz drum’n’bassowy rytm. Ten drugi napędza wprawdzie większość nagrań, ale krępuje też jakąkolwiek kreatywność. Cóż, na tym polega przekleństwo tego silnika. D’n’b to gatunek, który zaimponuje niewprawnemu uchu swoją dynamiką, sprawdzi się w pojedynczym nagraniu, ale zupełnie leży, gdy mowa o albumach złożonych z kilkunastu utworów.
Członkowie Sigmy byli najwyraźniej świadomi ceny, jaką zapłacą za to posunięcie. Zdecydowali się jednak na nie z pełną premedytacją, o czym mówili wprost w jednym z wywiadów – że znaleźli „formułę, która działa”. Wystarczająco prostą i schematyczną, by niczego nie zepsuć, a i zaproszonym gościom (jest kilka znanych postaci: Labrinth, Ella Eyre, Paloma Faith, Rita Ora) zapewnić strefę komfortu. I wystarczająco bezpieczną, by zagwarantować słuchaczom jako-taką przebojowość.
Hity? Pewnie, że są: „Changing”, „Broken Promises” i „Glitterball” to najwyrazistsze produkcje z tego krążka. Ale muszę przyznać, że niewiele rzeczy irytuje mnie w muzyce bardziej niż takie właśnie lenistwo. Każda piosenka z „Life” daje na początku nadzieję, że może tym razem klimat nagrania się zmieni. Niestety, właściwie wszystko koniec końców podpada pod zarysowany wyżej schemat.
Co więcej, paradoksalnie to właśnie sprawdzona formuła jest jedynym, co utrzymuje tę płytę przy życiu. Gdy pojawia się jakieś urozmaicenie, jak choćby wygrany tylko na gitarze akustycznej „Feels Like Home” lub pozbawiony spodziewanej eksplozji w refrenie „Lost Away” – albo robi się nudno, albo coś niedomaga. Innymi słowy: i tak źle, i tak źle. Nie wróżę Sigmie wielkiej kariery.