foto: mat. pras.
Plant może wszystko. Może sobie na to pozwolić na każdej płaszczyźnie. I to wykorzystuje. Poszukuje wciąż nowych rejonów do ekspozycji swojego kultowego wokalu, a jednocześnie dostaje alergii, kiedy nazywa się go legendą rocka. Cała jego solowa kariera to podążanie za głosem serca. W przenośni, ale i dosłownie. Przecież zupełnie niedawno powędrował do Teksasu za miłością (Patty Griffin), gdzie dał się usidlić muzyce country. Ten związek i przeprowadzka dały nam Band of Joy. To taki okres w dziejach Planta, z którego sam artysta pewnie jest dumny, ale część fanów już mniej entuzjastycznie podchodzi do tego. Je się nawet obraziłem na trochę. Amerykański folk zreinterpretowany na nowo, z silnymi, bristolskimi akcentami? Raczej dzięki. Od ostatniej płyty „Lullaby and… The Ceaseless Roar” otoczenie muzyczne byłego wokalisty Led Zeppelin się nie zmieniło. Stąd, choć nie był to już Band of Joy, to miałem pewne obawy, co do tej płyty. I dlatego – przede wszystkim – takie pozytywne zaskoczenie. Nie tylko u mnie.
Plant charakteryzując „Carry Fire” mówił: „Bardzo brytyjski album. Z brzmieniem Bristolu, ale też z rytmami północnoafrykańskimi i zachodnioafrykańskimi, no i z dbałością o melodie. Bardziej obrazki o dwunastej niż o jedenastej…”. Nawiązanie do pierwszej solowej płyty „Pictures at Eleven” z 1982 roku czytelne w 100%. Wtedy udowodnił pierwszy raz, że umie być jednocześnie i niezależnym artystą i zatopionym zeppelinowym sosie. I teraz ma to samo, tyle że minęło 35 lat i nasz bohater jest bardziej doświadczony, świadomy i – najważniejsze – otwarty. I za Chiny Ludowe nie słychać po nim tych 69 lat. Żadnego odcinania kuponów, żadnego ślizgu na dawnej famie. Nic z tych rzeczy.
„Carry Fire” to nowoczesny, świetnie wyprodukowany album. Co ciekawe, Plant sam na siebie wziął ciężar produkcji, ale chętnie słuchał kolegów z zespołu. „Specjalizujemy się w hipnotycznych momentach” – powiedział Plant w jakimś wywiadzie. Po odsłuchu całej płyty wiem, co miał na myśli. I z tym Bristolem też wszystko prawda. Zresztą, można się bawić w wymyślanie nowych terminów, to fajna zabawa. Tyle że trudno będzie złapać ducha całej płyty. Tytułowy numer to niemalże jakiś stoner blues, jeśli w ogóle jest coś takiego. Kolejny nowy przystanek w twórczości Planta. Dopełniając chaotycznego opisu albumu, zatrę jeszcze bardziej klarowność tekstu: na „Carry Fire” mamy, w porównaniu z poprzednią płytą mniej elektroniki na rzecz folku, a wyszło bardziej… rockowo. Hehe, serio 🙂
A najfajniejsze w tym wszystkim jest to, że ku uciesze zeppelinowskich nerdów Plant puszcza do nich czasem oko. I nie mówię tu o charakterystycznej barwie głosu, o niebanalnych interpretacjach i zdolności do cierpienia oraz namiętności w wokalizie, jakby składał się z samego układu nerwowego i strun głosowych. Nie. Pocztówki z przeszłości listonosz Robert przynosi nieoczekiwanie. A to tytuł utworu „The May Queen” to czytelne nawiązanie do postaci z pomnikowego „Stairway to Heaven”… i tyle. Żadnego podobieństwa dalej. Szach mat. Albo początek „Bones of Saints” może przywoływać na myśl otwarcie z „Going to California”. Jeszcze parę odniesień by się znalazło. Ale pocztówką z przeszłości jest też przepięknie zrobiony „Bluebirds Over The Mountain” – klasyk Ersela Hickeya z lat 50. rozsławiony m.in. przez The Beach Boys. Tu Plant zaprosił do zaśpiewania „żeńskiej partii” Chrissie Hynde i to był strzał w dziesiątkę. Ręką w górę, kto z niedowierzaniem sprawdzał u źródła, kto to śpiewa? „PJ? Patti? Nie? To kto?”.
Zatem płyta różnorodna. Plant promując ją odniósł się do wątku przemijania, który przewija się często na „Carry Fire”… Z jego słów wynika, że daleki jest od żegnania się ze sceną, wzorem kilku wielkich artystów. To nie może być płyta pożegnalna, bo „jest jeszcze tyle piosenek do napisania” – to słowa Planta. Doskonała zapowiedź, zwłaszcza na tle tej sprzed kilku lat, że płyta „Lullaby and… The Ceaseless Roar” byłaby świetnym zwieńczeniem kariery.
Olać przemijanie. Plant, mimo swych 69 lat na karku wciąż czujnie obserwuje świat, a że go czasem coś uwiera… Kogo nie uwiera? Nawet Jagger nie wytrzymał i nagrał kilka tygodni temu to i owo. Plant na swój sposób odpowiedział na przykład Trumpowi na pomysł budowy muru między USA i Meksykiem. Tak powstało fenomenalne „Curving Up The World Again… A Wall And Not a Fence”. Trump niechcący zrobił bardzo dużo dla muzyki. Zawsze jakiś pozytyw. W takim „New World” ewidentnie zaś Plant nawiązuje do kryzysu migracyjnego. To też ładnie ilustruje upływające lata człowieka, który kiedyś śpiewał o łodziach płynących ku nowemu światu. Łodziach Wikingów. Więc niech ktoś powie, że wątek przemijania dominuje, to poszczuję Czarnym Psem.
Właśnie, śpiew. Bo o ile The Sensational Space Shifters, czyli zespół z którym Plan nagrał już drugą płytę (a zespół ten w prostej linii wywodzi się z poprzedniego, jaki towarzyszył wokaliście Lez Zeppelin, czyli The Strange Sensation) błyszczy i zachwyca. Zachwyca transowym bristolskim tripem i afrykańską rytmizacją, powala wszechstronnością i żonglerką absolutnie egzotycznym instrumentarium. Efekt – nietuzinkowa płyta rockowa, z elementami elektroniki i… bardzo akustyczna. No więc ten śpiew… jeśli o nim mowa, to jest jeszcze coś. I to jest ozdoba tego albumu. Na całym „Carry Fire” jest bardzo dużo dodatkowych Robertów Plantów, nakładek wokalnych. W dalszych planach, w drugim, czasem w trzecim, Plant sam sobie dośpiewuje głosy w tle. Fantastyczny zabieg. Sprawdźcie np. „A Way With Words”, to mogłaby przecież zaśpiewać Tori Amos… albo najpiękniejszy chyba moment na płycie, utwór „Keep It Hid”, esencja płyty. Od tripu, przez cudne, oszczędne, elektryzujące solo w środku numeru, po te wokale i mruki…
Artur Rawicz
Ocena: 5/5
Tracklista:
1. The May Queen
2. New World…
3. Season’s Song
4. Dance With You Tonight
5. Carving Up the World Again… Wall and Not a Fence
6. A Way With Words
7. Carry Fire
8. Bones of Saints
9. Keep It Hid
10. Bluebirds Over the Mountain
11. Heaven Sent