Pierwsze głosy, jakie pojawiają się po premierze albumu, zdają się potwierdzać te przypuszczenia. „Anti” jest, jak sądzą niektórzy, dla Rihanny tym, czym dla Beyonce był jej imienny krążek sprzed ponad dwóch lat: minimalistycznym, stosunkowo eksperymentalnym materiałem, na którym artystka odcina się od swojej dotychczasowej, usłanej przebojami twórczości. Mnie nasuwa się jeszcze inne skojarzenie, z „Yeezusem”. Kanye West, wydając tamtą płytę, deklarował w czerwcu 2013 roku: „Teraz robię, co chcę, kiedy chcę i, kurwa, jak chcę. ‘Pieprz się’, to moja wiadomość”. Nie zdziwiłbym się, gdyby Ri mówiła w studiu podobne rzeczy. Szczególnie że jej płyta, łącząca vintage z nowoczesnością, ma w sobie coś z kolażowego krążka ‘Ye.
Ten komunikat, skumulowany w tytule „Anti”, oznacza, że wokalistka idzie pod prąd jakimkolwiek oczekiwaniom. Rozpoczyna płytę twardymi, niewygodnymi bębnami i surowym basem. Angażuje do tego SZA, piosenkarkę związaną wprawdzie z modnym ostatnio nurtem alternatywnego r&b i ważną wytwórnią TDE, ale czekającą wciąż na swój pełnowymiarowy debiut. Drugą pozycję na trackliście, zarezerwowaną na ogół dla singlowych przebojów, zatrzymała dla minutowego ni to wstępu (bo do czego?), ni to numeru „James Joint”: dedykowanego bliskiemu współpracownikowi Jamesowi Fauntleroyowi, napisanemu z myślą o światowym dniu marihuany, a w gruncie rzeczy odwołującemu się do soulu lat 70. A propos singli, na utwór promujący wybrała „Work”, męczące, irytujące, mało czytelne nagranie, pamiątka po kilkudniowej imprezie w mieszkaniu Drake’a.
Wspominałem o najkrótszym na płycie „James Joint”, a przecież równie krótkie jest dwuminutowe „Higher”. To zaskakująca długość, bo zakurzony, pełen epickiego rozmachu podkład No I.D. zasługuje na bardziej rozbudowaną narrację. Może jednak dobrze, że się tak nie stało? Pełen napięcia wokal Ri trudno tu znieść; im więcej w nim emocji i wyższych tonów, tym bardziej kłuje on w uszy. Jeśli chodzi o długość, na przeciwnym biegunie plasuje się trwający ponad sześć minut cover Tame Impala, „Same Ol’ Mistakes”. Tu rozmach został już zachowany. Produkcja, której podjał się autor oryginalnego nagrania, Kevin Parker, właściwie niczym się nie różni od pełnego patosu, mroku pierwowzoru. Z jednej strony to dobrze, bo „New Person, Same Old Mistakes” fantastycznie zamykał ubiegłoroczny album TI, „Currents”. Z drugiej, to jednak trochę przykre i źle świadczące o Rihannie, że jednym z najlepszych utworów na „Anti” jest cover, na dodatek kopiujący kilkumiesięczny utwór w skali 1:1.
Do czasu „Same…” album Ri może ujmować swoim minimalizmem i twórczą przekorą. Nie licząc może nie do końca udanego „Work”, ta część płyty jest praktycznie bezbłędna, by wymienić tylko niewzmiankowane wcześniej „Desperado” czy „Kiss It Beter”. Więcej problemów sprawia końcówka krążka, gdzie obok retro-ballady „Love On The Brain”, utrzymanej w zaskakującej jak na Rihannę stylistyce r&b lat 50. i 60., pojawiają się rzemieślnicze smęty wyciągnięte z podręcznika do współczesnego pościelowego popu: wygrane na gitarze akustycznej „Never Ending” i fortepianowe „Close To You”. W tych nagraniach oblicze gospodyni staje się jakby bardziej znajome i przewidywalne; nie zdziwiłbym się więc, gdyby to właśnie którąś z tych piosenek wytypowano na kolejny singiel. Tylko czy będzie to ruch zgodny z tym artystycznym zwrotem, który zdaje się sygnalizować większość piosenek na „Anti”?
O ile do pewnego momentu miałem wrażenie, że nadążam za anty-albumem Rihanny i rozumiem jej aspiracje, by nagrać pozbawioną przebojów, pełną nieoczywistości płytę, o tyle koniec końców nie wiem, jaki był cel barbadoskiej artystki. „Anti” sprawia wrażenie, jakby wokalistka dopiero badała teren i próbowała różnych koncepcji. Zostawia słuchacza z wrażeniem, że w dotychczasowej pogoni za hitami jej artystyczne ambicje nie zostały jeszcze doszczętnie stępione, ale to póki co obietnica. Oby ósmy album Rihanny był zaledwie wstępem do czegoś większego.