Co na jego albumie słychać? Rapera, który gada, wręcz skanduje sobie do bitu tak jak to bardzo dawno temu, w oldschoolowym rapie z lat 80. bywało. Riff Raff nie będzie giął, przełamywał flow, bawił się w Kendricka, chętnie za to zanuci. W wersach nieustannie się przechwala, robiąc to na poziomie średnio rozgarniętego dwunastolatka, ale rozczulająco – zresztą ponoć 90% tekstów to improwizacje, dobudówka do refrenu i szlagwortów. O dziwo odbiera się to wszystko nieźle, bo facet jest prawdziwą encyklopedią popkultury z ejtisów i początku lat 90., a dość osobliwe poczucie humoru przydaje jego linijkom odrobiny surrealizmu. A gdy zastanawiamy się z jakiej galaktyki ten delikwent przybył, bity zaczynają niepostrzeżenie przejmować nasze ciała.
{sklep-cgm}
Znajdziemy tu trochę minimalistycznych południowych rzeczy na czele z bitem-fortecą od DJ-a Mustarda, porcję lukrowanego trapu na myśl nasuwającego kucyki i oprószone śniegiem wieże księżniczek (ten Diplo to musi mieć romantyczną naturę) czy utwory przestrzenne, wręcz psychodeliczne, zgodne z tym co dla Smoke DZA czy Currensy’ego przygotowywał wcześniej Harry Fraud. Jarmarczne, eminemowe choć już po brzegi napakowane hi-hatami „Wetter Than Tsunami”, drapiące przypiłowanym pazurkiem (trochę Rick Rubin, trochę House of Pain) „Introducing the Icon”, draśnięte electro, bujające jak na nowe disco przystało „Vip Pass to My Heart” to jeszcze żaden przekrój. „Time”, numer żerujący na „Hey There Delilah” Plain White T’s, robi się popowym country hip-hopem z Riff Rafem posługującym się akcentem prosto z ranczo i rzucającym linijki rodem z samczych szlagierów Nashville: „My ex still calls me up, she asks if im doing fine / But she has a daughter / and the baby ain`t mine”. O dziwo to działa. „Kokayne” jest jak „Hey Ya”, ale przygotowane przez białasa, który lubi wcisnąć sobie ciaśniuteńkie dżinsy, kapelusz i pogapić się na kaktusy. Energii nie brakuje, przesterowana gitara powarkuje, refren się przyczepia, dziewucha śpiewa dobry bridge, a i przy rapie z linijkami pokroju „dźwigam sporo na klacie #DollyParton” można porechotać. Nad „How to Be The Man” nie ma się co rozwodzić, bo zwłaszcza w wersji z Houston, ze Slim Thugiem i Paulem Wallem, to jeden z kandydatów do rapowych singli roku. Odmienne emocje serwuje kiczowaty „Versace Python”, bardzo słodki deser podawany na zimno. Do popicia „łzy kapiące z zamków otaczających moje serce”. Ta akurat pozycja jest wyłącznie dla koneserów.
Przy słuchaniu Riff Raffa wszystko się we mnie buntuje – bo to swag w czystej, piekielnej postaci, bo zamiast wyśrubowanych umiejętności pisarsko-wykonawczych mamy właściwie dodatek do wizerunku i podstęp. Koleś jest memem, viralem, trollem, cwanym gapą w uwalanym kokainą kostiumie kosmity, choć trzeba pamiętać, że zawarte na „Neon Icon” kawałki nie czepiają się ucha bez powodu i sporo osób z Raffem włącznie pracowało na to ciężej, niż by się wydawało z dziesiątek filmików na YouTube. Czego by nie mówić, gość ujmuje wdziękiem, niczym nie skrępowaną fantazją, dawką nostalgii. Mógłby serwować historię prawdziwą, z przedmieścia Houston, z wielodzietnej rodziny, której głową był odreagowujący Wietnam ojciec, ze szkoły, w której nie udało mu się odnaleźć. Dla mnie dobrze, że wykroił sobie z rzeczywistości swój upstrzony kolorami kawałek świata, gdzie poczucie obciachu nie istnieje, a porównania do Davida Hasselhoffa i Eddiego Murphy’ego czy wersy takie jak „I`m dyslexic in a four-door mango Lexus” wciąż mają sens. „Neon Icon” to całkiem przyzwoita rozrywka. Miliony internautów nie myliły się aż tak bardzo.