Wszystkie te bieżące sprawy powracają kilkukrotnie na „Black Market”. Wątpię jednak, by serwisy plotkarskie znalazły w tych nawiązaniach coś pikantnego i tabloidowego. Skandaliczność tych wersów wyczerpała się chyba na tym jednym z otwierającego album „Free Enterprise”, gdzie Ross rzekomo grozi śmiercią Donaldowi Trumpowi, kandydatowi na prezydenta USA (z tego powodu sieć Walmart wycofała płytę ze sprzedaży). W pozostałych przypadkach afery, w które zamieszany jest Rozay, służą tylko budowie dobrze znanego wizerunku: z jednej strony muzycznego nestora, który nie angażuje się w żadne szkolne konflikty o parę butów , z drugiej zaś – balansującego na granicy prawa hustlera, który jeśli przegrywa, to tylko z dybiącym na jego hajs państwem.
„Black Market” sprawia więc wrażenie głębokiego i osobistego albumu, ale koniec końców to historia, która niespecjalnie angażuje słuchacza – chyba że jesteś jednym z tych, którzy wzruszyli się, słuchając, jak w „Sorry” Chris Brown żałuje rozstania ze swoją eks. Zbyt utartymi ścieżkami poszedł Ross tym razem, choć na dobrą sprawę można powiedzieć, że kroczy nimi od kilku lat, gdy jego nagrania osiągnęły pewien pułap, którego nie potrafią przeskoczyć (takim pułapem było trochę „Mastermind” ). Temu zmęczonemu, jakby znużonemu samym sobą wokalowi brakuje, co niespecjalnie dziwi, zwrotności, czyli wszechstronności. Jedna szesnastka z „Black Opium”, gdzie z ospałym, zatęchłym warsztatem florydzkiego rapera coś zaczyna się dziać, to nic w porównaniu z brawurową zwrotką Nasa w „One of Us”.
Zasiedziały styl gospodarza wynika w dużej mierze z podkładów, które sobie dobiera. To muzyka środka drogi: bezpieczna i poprawna. Łatwo pochwalić takiego Jake One’a za godzenie tradycji z nowoczesnością, za soulujące, melodyjne brzmienie, trudniej wrócić do jego produkcji więcej niż kilka razy. To nie jedyny taki przypadek na „Black Market”. Nawet Scott Storch, który miał szansę powrócić w wielkim stylu właśnie na albumie kogoś takiego jak Ross, dostarczył letni, ładny bit, który w czasach jego świetności przeszedłby najprawdopodobniej zupełnie niezauważony. Że brakuje na tej płycie jakiegoś mocnego przeboju? To na pewno. Ale wrażenie nudy i tak by pozostało.