foto: mat. pras.
Jeśli spojrzeć na szersze tło, na genezę powstania tego albumu, to efekt jest cholernym zaskoczeniem. Pomyśl, że doświadczasz w ostatnich kilkudziesięciu miesiącach tego, co przytrafiło się Rudemu i jego otoczeniu. Jaką płytę byś dziś nagrał, gdybyś był ikoną i prorokiem pustynnego rocka? Czy grube dolary oferowane za reaktywację Kyuss nie byłyby wystarczającym sygnałem, że mimo lawiny dopieszczonej mainstreamowej muzyki jest olbrzymie ssanie na ciężkie i gęste riffy? Czy wspólny album i trasa z Iggym Popem lub tragiczne wydarzenia podczas paryskiego koncertu Eagles Of Death Metal nie zaciągnęłyby ciemnych, grubych zasłon nad twoimi tekstami? Czy wynik wyborów prezydenckich w największej demokracji świata, który tak napędził i wkurwił rockowy świat, nie byłby dodatkowym, irytującym bodźcem? Które z tych wydarzeń miałoby na ciebie i twoją twórczość największy wpływ? W przypadku Homme’a żadne z powyższych nie miało takiego znaczenia, jak zaskakująca (i skonsumowana) propozycja Marka Ronsona, by podziałać gościnnie z Lady Gagą. Chwilę po tym lider QOTSA wiedział już, że ten popowy czarodziej będzie odpowiadał za produkcję nadciągającego „Villains”. I ku przerażeniu rzeszy fanów mówił, że idzie potańczyć…
Później okazało się, że to odsunięcie się od polityki i szukanie światła w tekstach to właśnie reakcja obronna na otaczający go świat. Reakcja, która ma w sobie tyle buntu, co dystansu. To powód, dla którego teksty na najnowszej płycie stały się prostsze, mniej pokręcone, bardziej osobiste i… nie mniej uniwersalne niż wcześniej. A może bardziej? Kiedy ktoś ostatnio wyśpiewał swoją datę urodzin jasno zaznaczając, że teksty są „o mnie”. Josh otwarcie przyznawał w wywiadach, że nie chce mu się udawać („Za stary jestem na to, po co?”). Dzięki temu otrzymaliśmy zwrotki i o przemijaniu, i o młodości. O depresji i afirmacji życia. I o radości czerpanej z muzyki.
Raz, dwa, trzy. Jest jeszcze jedna okoliczność, o której warto pamiętać przy rozważaniach o fundamentach tej płyty. Coś, co absolutnie tłumaczy wybór Marka Ronsona na producenta. Obaj dżentelmeni mają głęboko zakorzenioną obsesję na punkcie rytmu. Gitary gitarami, riffy riffami, przestery i inne bajery, ale wszędzie tam, gdzie choćby padał cień Rudego, tam zawsze istotny, choć niekoniecznie eksponowany był rytm. Tak jest i na „Villains”. Nawet jeśli jest on poowijany wokół większych, nieoczywistych form rysowanych elektroniką rodem z psychodelicznych dokonań King Crimson, nawet jeśli perkusja obsługiwana przez byłego członka The Mars Volta jest bardziej minimalistyczna niż zwykle, to w żadnym momencie tej płyty nie mamy problemu z wyłapaniem tego pulsu, tętna. Zatem taki dance, taki antytaniec miał na myśli lider Queensów. I udowodnił coś jeszcze.
Swobodnie da się nagrać kolejny album, który w stu procentach brzmi jak to, z czego słynie zespół i jednocześnie jest bardzo inny. Jon Theodore ma tu co robić, choć jego bębny, czy to z punkowym sznytem, czy rock’n’rollowym zacięciem nie są tym, co rzuca się w oczy przy pierwszych odsłuchach. Pewnie zasługą producenta jest to, że nie tonie gdzieś w odmętach elektronicznych efektów i wszystkich klawiszy, które do studia przytargał tenże. Pewnie Dean Fertita skakał z radości.
Poza tym, nie ma co przesadzać z tą tanecznością QOTSA. Ok, przy „Feet Don’t Fail Me” dałoby się pewnie zatańczyć jakiś układ, ale przy większości pozostałych kawałków konieczne byłoby mocno alternatywne podejście do tańca… Trudno powstrzymać machanie głową przy „The Way You Used To Do”, ciężko nie potupać nogą przy godnym Bowiego „Un-Reborn Again” czy nie dodać gazu w trakcie „Head Like A Haunted House”. Czyli dla każdego coś miłego.
Esencjonalnie dla Królowych brzmi „Domesticated Animals” w którym przesterowany bas Michaela Shumana i transowe bębny Theodore’a stanowią ramę dla obłąkanych gitar, jakby wyciętych z „Rated R”. Zaskakujące smyki w końcówce są tu świetnym preludium do balladowego „Fortress”. Dużo kwaśnych zadymionych przestrzeni jest też w „Hideaway”, co nie oznacza, że w tych wolniejszych momentach nie przeleci nam niebezpiecznie koło ucha jakaś hedrixowska gitara.
„Villains” to stoner, brudna elektronika, minimalizm, rytm, trans. Bowie, Fripp, Pop. Muzykowanie bez kombinowania i kalkulacji oraz zaskakujące szybowanie w finałowym utworze. Teraz ta płyta podoba mi się jeszcze bardziej.
Ocena: 4/5
Tracklista:
1. Feet Don’t Fail Me
2. The Way You Used to Do
3. Domesticated Animals
4. Fortress
5. Head Like a Haunted House
6. Un-Reborn Again
7. Hideaway
8. The Evil Has Landed
9. Villains of Circumstance