Panowie mają już na koncie jeden wspólny krążek – „Return Of The Mac” z 2007 roku. Udany, ale zwiastujący już głęboki kryzys, w który Prodigy popadł po związaniu się z G-Unit 50 Centa (choć na upartego zaczątków niemocy twórczej można już upatrywać od początku XXI wieku; dość długi więc to kryzys, trwający bez mała pół kariery…). Pięć lat po tamtym krążku na rynek trafia „Albert Einstein”. Dobry to więc moment, by znów zadać sobie pytanie o formę autorów.
{reklama-hh}
Ustalmy od razu: Prodigy nie jest żadnym Einsteinem mikrofonu. Gdy przekonuje nas, że jego rap ma w sobie coś z nauki, a od słuchaczy wymaga bystrości i inteligencji, przechwałki te nie znajdują potwierdzenia w żadnym innym wersie. Gra słów „periodic table” (układ okresowy, ale też w dosłownym sensie stół, przy którym Prodigy omawia z szefostwem bieżące sprawy) może się wydawać ciekawa na pierwszy rzut oka, ale brakuje jej rozwinięcia – ani gospodarz nie dzieli mikrofonu z tuzami (przeciętny Raekwon? Mierny Alchemist?), ani jego linijki niespecjalnie tworzą jakieś związki (wyjątkiem mogą być mini-opowieści w „Confessions”), a jeśli już to robią, to jedyną reakcją, jaką wywołują, jest nuda. Albo zażenowanie. Tylko tak można określić prostackie, pisane na poczekaniu linijki, którymi raper ewidentnie stara się zapełnić bit. Teksty nie są więc – wbrew temu, co twierdzi sam zainteresowany – „bezcenne”, flow zaś daleko do „ponadczasowości”. Prodigy zbyt często duka, mruczy pod nosem i męczy się na mikrofonie. Jasne, w głosie wciąż nie brakuje cwaniactwa, tyle że członka Mobb Deep można porównać do skompromitowanego gangsterzyny, któremu z braku ambicji i talentu pozostaje imponowanie lokalnym rabusiom własnym dorobkiem sprzed lat.
Marka, jaką w drugiej połowie lat 90. wyrobił sobie Prodigy, bez wątpienia by przepadła, gdyby nie The Alchemist, który jakimś cudem nie pozwala nam zapomnieć o swoim kompanie – uratował mu tyłek w 2007 roku, ratuje i tym razem. Na „Albercie Einsteinie” nie ma może takiej bomby, jaką ponad dziesięć lat temu było „Keep It Thoro”, ale to nic złego. Pod względem muzycznym cały album okazuje się być bardzo równy (równy jest też tekstowo, tyle że to akurat nie komplement) i klimatyczny. Część czytelników pewnie śledzi psychodeliczne przygody, w które The Alchemist udaje się raz na jakiś czas wraz z producentem Oh No w ramach projektu Gangrene. Na „AE” nie brakuje dziwacznych sampli, które już same w sobie mogą wprawić w zdumienie, a co dopiero, gdy zestawi się je z innymi, równie wykręconymi (np. drugi bit do „Bible Paper”). Całość równoważą jednak dość klasycznie brzmiące bity, eksploatujące niepokojące sample, wyjęte jakby żywcem z połowy lat 90. Co cieszy być może najbardziej, to troska o bębny. U Alchemista brzmią one fantastycznie, bez względu na to, czy przypominają raczej odgłosy żywej perkusji, czy soczyste uderzenia w pady MPC-tki. Tylko robota tego utalentowanego producenta ratuje „Alberta Einsteina”. To jeden z tych momentów, gdy trzeba się zdać na alchemię. W przeciwnym wypadku pozostaje MC kwadrat.