Słowo „ciekawy” w kontekście albumu PI nie należy do najtrafniejszych. Bujający? Jak najbardziej – niektóre kawałki to hip-hopowe hymny, skrojone wprost pod koncerty. Przebojowy? A i owszem – szczególna w tym zasługa refrenów (np. tego z „Nowy rok”). Równy? Raczej tak, chociaż zaletę tę szybko można obrócić w wadę; wówczas okaże się, że konsekwentna, pozbawiona napięć realizacja trueschoolowej wizji na dłuższą metę nudzi. Bujający, przebojowy, równy. Ale na pewno nie ciekawy. Mimo że mamy do dyspozycji szesnaście utworów, trudno jest w nich znaleźć coś, co zaintrygowałoby nas i zatrzymało na dłużej niż kilka odsłuchów.
{reklama-hh}
Na pewno nie należy polegać na tekstach. Mimo że TDF’a i Dioxa dzieli niespełna dziesięć lat, nie byli oni w stanie wykorzystać tej różnicy i skontrastować własnych wizji świata. Zamiast tego – jakby przekonani, że stylistyka trueschoolowa zwalnia ich z obowiązku pisania lepszych wersów – proponują nam a to garść banalnych, moralizatorskich linijek (tu szczególnie błyszczy Diox), a to pozbawione polotu, skryte pod zasłoną follow-upów koncepty („Mefedron” i „KiedyGietySą” to słabsze wersje „Aluminium” i „Konexji” Warszafskiego Deszczu), a to różnego rodzaju zapychacze (to z kolei działka Tedego). Jest jednak kilka momentów wartych zapamiętania. „Parking Party” brzmi jak piękna oda do dawnych czasów. Zadymione „Blantamao” to z kolei doskonały klimat. Imponują też niektóre pojedyncze wejścia TDF’a – np. pierwsza zwrotka z „Orrajt” albo końcówka „Jestem stąd”: „Czasem myślę, że chujem tu wali / Tak czasem jest – brakuje mi wiary / Część się pakuje, ja czuję zmiany / Dlatego im mówię, żeby jednak zostali”.
W ogóle można odnieść wrażenie, że Tede więcej na PI eksperymentuje: kombinuje z rytmem, akcentowaniem, techniką. Wszystko to oczywiście wiąże się z podwyższonym ryzykiem. I mimo że te próby nie zawsze wychodzą mu idealnie , koniec końców wszelkie urozmaicenia trzeba zapisać na plus, szczególnie że Diox, choć pewnie i energicznie porusza się po bitach, praktycznie za każdym razem dosiada je w ten sam sposób. Z jednej strony ryzykowne zabawy, z drugiej monotonna poprawność.
Nie narzekajmy jednak na rap – tych MCs słucha się całkiem nieźle, a chemia między nimi jest więcej niż dobra. Główna w tym zasługa krótkich, efektownych wymian wersów, no i bitów, rzecz jasna. Sir Mich miał dostarczyć boom-bap i z tego zadania wywiązał się w stu procentach. Bębny walą z odpowiednią mocą, kiedy trzeba, na horyzoncie pojawia się funkowa gitara, podbita głębokim basem („Wdech/wydech”), innym razem nastrojowy klimat buduje poszatkowane pianino („Parking Party”), wreszcie mamy bitewne podkłady, których nie powstydziliby się kiedyś Obrońcy Tytułu („Ktoś rozjebał”, „Kaptn Spikin”, „Nowy rok”). Nie ma tu rozbudowanych, ambitnych aranżacji – bo też nie tak miało to wyglądać. Otrzymaliśmy zajawkowy, koncertowy materiał, który uwypukla wszystkie zalety i wady obranej przez trio stylistyki.