{sklep-cgm}
Pochwał pod adresem gospodarza (bo Juras, jako drugi członek Pokoju, występuje w zaledwie kilku utworach; to odwrotna sytuacja niż w przypadku „Drogi wojownika”) nie będzie zbyt wiele. Jeśli coś może się podobać w jego rapie, to z pewnością konsekwencja i jasność wywodu. Pod względem tematycznym nagrania są wyraźnie rozplanowane: tu na warsztat bierze się kłamliwe środki społecznego przekazu, tam zaatakuje się samozwańczych władców umysłów, gdzie indziej jeszcze podchwyci się nośny temat pedofilii. Od pierwszych utworów Korasowi przyświeca ten sam koncept, który na „Czarnej białej magii” zrealizowali Sokół i Marysia Starosta. Świat malowany jest więc w dużej mierze ciemnymi kolorami, a tylko tu i ówdzie pojawiają się niewielkie, ale za to cholernie wyraźne plamy bieli. Co daje nadzieję? Rodzina, rzecz jasna. I pasja. I wierność własnym ideałom.
Bardzo mnie korci, by ponarzekać, że w społecznych diagnozach Korasa brakuje reportażowej wnikliwości, a w narracjach – pisarskiego sznytu. Czyli tych elementów, które stanowią o sile Sokoła. Chciałbym też wytknąć warszawskiemu MC publicystykę z nagłówków gazet i nieznośne, nachalne moralizatorstwo (mimo że on sam twierdzi, iż „nie nawraca”). Czy jednak tego typu zarzuty byłyby uprawnione? Czy aby nie jest to trochę zrzędzenie zza biurka? Może ten prosty, pisany często w formie rozkaźników rap znajduje, mimo upływu lat, swojego odbiorcę, który się z nim identyfikuje? Są na „Grawitacji” wersy, które trochę wytrącają oręż z ręki. Ot, chociażby ten: „Był jeden moment, po koncercie za kulisami / Podszedł do mnie z ziomek w oczach ze łzami / Rzekł, że powstrzymałem go od samobójstwa swoimi tekstami / I to mi daje do myślenia czasami”.
Nie czuję natomiast skrupułów, gdy idzie o wyliczanie technicznych ubytków w warsztacie Korasa. Lata mijają, a ten poczciwy, trącący myszką sposób rymowania zaczyna być coraz bardziej nieznośny ze swoimi nienaturalnymi inwersjami („Na ręki wyciągnięcie / właśnie w tym momencie”), klejonymi na siłę wersami, oczywistymi rymami (wieści/mieści/treści/leszczy; manipulacji/populacji/izolacji) i niewiernym względem bitu, zdradliwym flow (posłuchajcie tylko singlowych „Mediów”).
Jest coś, co ratuje ten album i sprawia, że jego odsłuch jest przynajmniej znośny. To produkcja. Niby klasyczna, a jednak w kilku momentach awangardowa jak na uliczne warunki, dość bliska temu, co Galus przygotował na „Nowe dobro to zło” Hadesa. Jeśli „Lokalna miłość” pachnie brudnymi syntezatorami Detroit, a „Wielki mały człowiek” Nowym Jorkiem z okolic 1993 roku, to pokiereszowany podkład do „Złego dotyku” jest już jak zbombardowany Bagdad. Tak, z takim wbijającym w podłogę basem (gra Dominik Samborski) i ciężkimi, klimatycznymi bębnami (które potrafią jednak złapać lekkość, patrz: udekorowane wokalnymi samplami i saksofonem „Nie nawracam”) Pereł zasługuje na dużo lepszego MC niż Koras.