Jeśli szukacie w muzyce rewolucji i prześcigania się w pomysłach, Pelson jest ostatnią ksywką, po którą powinniście sięgnąć. Zbliżający się do czterdziestki raper najwyraźniej znalazł już swoją niszę. Ba, znalazł ją już ponad dziesięć lat temu, gdy wydawał pierwszy solowy album, „Sensi”. Pamiętacie pochodzący stamtąd utwór „Proste przyjemności” z gościnnym udziałem Flexxipu? „W mieście pełnych pustych dusz i pozorów/ W małych namiętnościach szukam swych kolorów”, rymował wówczas gospodarz i podawał jako przykłady: „stokrotkami zaskoczyć partnerkę/ Pstryknąć se kapslem, kopnąć butelkę albo/ Puszką po piwie wygrać wygrać konkurs wsadów/ Jamesem Brownem obudzić sąsiadów”.
Dziś, po jedenastu latach, Pelson rozciąga te wersy na cały album. Jest tytułowym bumelantem. Facetem, któremu niespecjalnie zależy na naprawianiu świata, nie mówiąc już o podbijaniu serc młodszych słuchaczy. Jeśli któraś z tych rzeczy mu się uda, to tylko mimochodem. A nuż ktoś postanowi być lepszym człowiekiem po tych trzydziestu słonecznych minutach? A nuż na płytę trafi jakiś zbłąkany młodzieniec, któremu nie do końca odpowiadają modne wśród rówieśników brzmienia? Ten album może ignorować nowych słuchaczy, zwracając się ostentacyjnie ku najwierniejszym. Może, ale nie musi. Pelson puszcza bumerang w miasto, ale bez nadziei, że wróci. Jeśli wróci, to miło. Jeśli nie, trudno. Ot, logika bumelanta. Nic na siłę.
Trudno się temu dziwić. Gospodarz, chociaż obecny na warszawskiej scenie właściwie od jej początków, w 2016 roku nie sprawia wrażenia, jakby rap był dla niego sprawą życia lub śmierci. Utrzymuje się z czegoś innego, pracując za barem w jednej ze stołecznych knajp. Jak sam rymuje, studio opłaca z napiwków, a pieniędzy starcza mu na czynsz i kilka imprez. Sprawia wrażenie zadowolonego z życia i w zupełności odpornego na różne społeczne naciski. „Weź los w swoje ręce? Będzie ciężko/ W jednej joint, browar trzymam drugą ręką”, nawija, uruchamiając tym samym szereg przyjemnych dla polskiego hip-hopowca obrazów. Tu coś skojarzy się z mokotowskimi opowieściami z pierwszej płyty Numera Raz. Tam padnie wersy pisany jakby z myślą o „Lavoramie” Ortegi Cartel. Jeśli zdarza ci się wracać do któregoś z tych krążków, sprawdź koniecznie „Bumelanta”.
Sprawdź, szczególnie że po pierwsze płyta jest wystarczająco krótka, by nie posądzić Pelsona o nudę, a po drugie producenci doskonale wyczuli konwencję. Mógłbym sprowadzić muzykę do określeń „klasyczna” lub „trueschoolowa”, ale czy obejmą one to, co mam na myśli? Rzeczywiście, bity są zachowawcze i zwrócone w przeszłość, ale inspiracje płyną raczej z ostatnich kilkunastu lat, czyli z XXI wieku. Mamy więc trochę przyspieszonych sampli wokalnych w duchu starego Kanye Westa. Mamy też trochę szorstkich, boom-bapowych bębnów – ale raczej pokolenia Khrysisa i 9th Wondera, niż DJ-a Premiera czy Pete’a Rocka. W ogóle płyta kojarzy się bardzo z tym, co ci producenci zrobili na „A Long Hot Summer” Masta Ace’a. A to dla „Bumelanta” spory komplement.