Można odnieść wrażenie, że Ocean stoi w rozkroku. Tak, jakby chcieli być równocześnie konkurencją dla Feela i dla Comy. Mają naprawdę ładnie wydaną czwartą płytę. Na niej prawdziwy przebój, który sprawdza się w tzw. rockowych stacjach radiowych („Czas by krzyczeć”). Na koncercie prezentują rockandrollowe odruchy i buńczuczne teksty (np. „Coś cienkie te brawka”;). A mimo to, po wysłuchaniu płyty, zostają w głowie tylko wspomniany przebój singlowy i powtarzane w nieskończoność „Bądź przy mnie”. Z piosenki pod takim właśnie tytułem, która ma potencjał przebojowości mniejszy niż pierwszy singiel, ale z pewnością większy, niż drugi utwór wytypowany do promowania tego albumu, balladowo-nijakie „Wołam cię”.
Żebyśmy się dobrze zrozumieli, kiedy Ocean przyśpiesza i gra konkretniej, jak w „Czas by krzyczeć”, „Myślisz, że jesteś bogiem”, „Nie wiem jak nie wiem gdzie”, czy „Bądź przy mnie”, to nóżka chodzi. Ale jak każdy z tych utworów milknie, to nie zostawia po sobie śladu w pamięci. Może za dużo w nich niuansów, może ja jestem za głupi, ale jakoś tego nie kumam. I nie czepiam się podobieństw (do Nirvany, Stone Temple Pilots, Queens Of The Stone Age, czy Foo Fighters), bo po ponad pięćdziesięciu latach istnienia rock’n rolla nikt już tu prochu nie wymyśli. Można natomiast składać znane patenty w oryginalną, czy poruszającą całość. Można?
Nie przekonuje mnie balladowy styl dużej części materiału. Regularne smutasy są cztery (sporo jak na zespół spoza nurtu „Kraina Łagodności”), ale wrażenie po wysłuchaniu całości, przez harmonie wokalne w refrenach (na przykład zupełnie nie licujące z tekstem w „Obrażasz mnie”), pozostaje takie, że Ocean znacznie zwalnia w co najmniej połowie z dwunastu numerów na płycie. Oddajmy Maćkowi Wasio, że melodyjności im odmówić nie można. Ale i te melodie szybko umykają z głowy…
Po kilkukrotnym wysłuchaniu „Cztery” postanowiłem sprawdzić, czy to ja jestem uprzedzony do polskiego rocka, czy to z Oceanem jest coś nie halo. Włączyłem debiutancką płytę Oddziału Zamkniętego. A tam „Twój każdy krok”, „Ten wasz świat”, „Andzia”, „Party”, „Zabijać siebie”… Sieeeedzi! OK., ale to klasyka, musi urywać dupę nawet po dwudziestu siedmiu latach. To może Janerka, płyta pomitffochowa, żeby nie było, że faworyzuję starszego wrocławianina, „Bruhaha”. Zaczyna się od „Kalafiora”, później powala dowcipem „Tak tylko ty”, „Ryba lufa”, „W czapę”, czy „Zuza”. Bosko, co kawałek to trafienie prosto w pysk. No dobra, ale to inne pokolenie. To może… Mam, Hey! Płyta z czasów, kiedy już Ocean działał, z 2001 roku, „[sic!]”. Na początek „Antiba”, tytułowy i „Cisza, ja i czas”. Trzy szybkie i każdy po nich ląduje na deskach. Dalej między innymi „Romans petitem” i „Cudzoziemka w raju kobiet”. Rozumiecie o co chodzi? Już same tytuły wystarczają, żeby sobie te piosenki nucić. Są ponadczasowe i podobają się młodzieży nastoletniej i po trzydziestce. A Ocean jest tylko OK. Pozostaje mieć nadzieję, że „Pięć” będzie na piątkę.