O.S.T.R. – „Życie po śmierci”

Bezbłędny jak nigdy.

2016.02.27

opublikował:


O.S.T.R. – „Życie po śmierci”

Gdy jakiś polski raper deklaruje, że wrócił do życia, możesz być pewien, że najprawdopodobniej chodzi mu o powrót na scenę. Śmierć rzadko kiedy w jego ustach jest czymś dosłownym, momentem, w którym ustają procesy w organizmie. Częściej oznacza metaforyczne wykluczenie – banicję, infamię, pogrzebanie – po którym, jeśli ten raper jest wystarczająco zdeterminowany, przychodzi symboliczne zmartwychwstanie. Takich powrotów z zaświatów było na naszej scenie przynajmniej kilka.

Opowieść Ostrego jest zupełnie inna. Tu, jak wiadomo, o żadnej przenośni nie ma mowy. Gdy łódzki raper tytułuje swój krążek „Życie po śmierci”, niczego nie koloryzuje – on naprawdę otarł się o tamten świat. Jednocześnie zgrabnie nawiązuje do poprzedniej płyty, „Podróży zwanej życiem”. Tamten album ukazał się rok temu, w czasie, gdy raper już zmagał się z nowotworem. Z racji jednak na to, że pisany był dużo wcześniej, trudno znaleźć na nim ślady zbliżającej się choroby. O tamtym wydawnictwie Ostry wreszcie mówił: „To najważniejsza płyta w moim życiu”. Wygląda jednak na to, że „Życie po śmierci” jest nieporównanie istotniejsze, choćby ze względu na biograficzne okoliczności. Tak jakby życie zyskiwało jeszcze bardziej na wartości wtedy, gdy zbliży się do śmierci.

Życie, ale też muzyka. Na nowym albumie Ostry nie szarżuje. Trwający niewiele ponad godzinę krążek jest stosunkowo krótki, gdy zestawić go z poprzednimi solówkami. Dwadzieścia trzy pozycje w trackliście? Jeszcze niedawno Ostrowski z każdej z nich uczyniłby pewnie osobny utwór. Tym razem dużą część z nich przeznacza na skity. Te tworzą ramę konceptualną dla całego albumu. Przypominają pod tym względem „Tylko dla dorosłych”, z tą różnicą, że tam narrację prowadził dziennikarz śledczy Michał Fajbusiewicz, tu zaś opowiadaczem jest sam O.S.T.R. W gruncie rzeczy jednak efekt jest ten sam. I tu, i na płycie z 2010 roku skity choć trochę odciążają pełnoprawne numery od obowiązku kreowania narracji. To właśnie do skitów, krótkich monologów Ostrego, zepchnięte zostało większość faktów i porządkujących informacji. Pozwoliło to usamodzielnić się piosenkom. Płyta prezentuje się imponująco jako podzielona na części całość, ale spokojnie, utwory bronią się też w pojedynkę. Uwolnione od konieczności opowiadania wydarzeń, mogły skoncentrować się na emocjach i własnych mini-konceptach (dwukrotne wykorzystanie metafory kobiety: jako muzyki w „We krwi” i jako marihuany w „Spowiedzi”). Koncept albumu-dokumentu dyscyplinuje gospodarza, ale go nie krępuje.

Pisząc, że Ostry nie szarżuje, mam na myśli jeszcze co innego: że naprawdę przykłada się do pisania. Tę dbałość o wersy można było dostrzec już na „Podróży zwanej życiem” (a nawet jeszcze wcześniejszej „Kartaginie”). Jest więc ona w dyskografii łodzianina czymś najwyraźniej niezależnym od rezygnacji z morderczego, wycieńczającego trybu życia – trybu, który często skutkował ilością stawianą ponad jakością. Niemniej jednak choroba i wymuszone zwolnienie tempa dostarczyły raperowi wiele nowych tematów. W porządku, takie „Jaki ojciec, taki syn” wisiało od dawna w powietrzu. Ale już taka „Spowiedź”, gorzkie rozliczenie z trawą, mogłaby powstać, gdyby nie nowotwór.

Tę dbałość o teksty tłumaczę sobie w jeszcze inny sposób: trudno pisać wersy na kolanie, gdy rymuje się na tak szlachetnych, eleganckich bitach jak te Killing Skills. Jeśli podobał Wam się filmowy rozmach obecny niekiedy w „Podróży zwanej życiem”, na „Życiu po śmierci” jest on jeszcze bardziej konsekwentny. Szerokie, elektroniczne pejzaże bywają skaliste i mroźne – zupełnie jak krajobrazy w „Zjawie” Inarritu – ale gdy trzeba, kojarzą się też z czymś miękkim i ciepłym. Są epickie, ale nie grozi im rozmycie; o to, by muzyka stąpała twardo po ziemi, dbają wyraziste bębny. Bywają surowe i niewzruszone, ale nieustannie pilnują narracji Ostrego. Wystarczy posłuchać, jak w  „WudźTangClan” podkład idzie w parze z miejscami, które w tekście odwiedza gospodarz.

Bardzo się cieszę, że O.S.T.R. wygrał walkę z chorobą. Radość jest tym większa, że nagrał jedną z najlepszych płyt w swojej karierze. I chyba pierwszą, z której trudno jest cokolwiek wyrzucić. Imponujące.

Polecane