Gdyby „Bad Magic” miał być ostatnią płytą ekipy Kilmistera, to obciachu nie będzie. Pozostanie lekki niedosyt, bo album mniej zaskakujący niż np. ostatni „Aftershock” (jeśli o jakiś zaskoczeniach można w kontekście tego zespołu mówić:). Od dekady jak nie dłużej można mówić, że Motörhead swoje ikoniczne albumy już nagrali i cokolwiek się stanie, mogą chodzić po tym padole z podniesionym czołem. Malkontent powie: kolejny album Motörhead.
Jednak „Bad Magic” to album pełen witalności i radochy z grania. Szczeniaki w garażach mogą marzyć o takim locie. Średnia wieku w trio sięga 60-tki, niezniszczalność dźwigającego siedem krzyży Lemmy`ego wystawiana jest właśnie na ciężką próbę, odbija się to na coraz bardziej zmęczonym i zniszczonym wokalu, ale to jest esencja rock`n`rolla. O to tu chodzi. Victory or Die. Malkontent ziewnie – kolejny album Motörhead.
Że niby niewiele dzieje się na „Bad Magic”. Nie zgodzę się. Panowie mistrzowsko zerkają na swoje dokonania i prawidłowo czytają reakcje ludzi na koncertach. Dowodem jest „Shoot Out All of Your Lights” natychmiast kojarzący się „Overkill”. W „The Devil” gościnnie paluchami przebiera sam Brian May, ale trudno się skubnąć na pierwszy rzut ucha, bo mistrz aż nadto świetnie wszedł w rolę Phila Campbella. Dla pewności trzeba było doczytać. A i sam Campbell to przecież konkretny kozak. „Till The End” obrzydzą nam wszystkie EskiRocki i inne takie, trudno. Numer świetnie nadawałby się na ostatni bis wielkich koncertów. Jeśli takie jeszcze będą przez Motorów grane. Pierwsze trzy kompozycje na płycie – zwłaszcza „Victory or Die” i „Fire Storm Hotel” – to esencja soundu zespołu. Podobnie jak „Electricity”. Tak to właśnie dziś powinno brzmieć. Malkontent tylko machnie ręką – kolejny album Motörhead.
Jak jesteśmy przy brzmieniu, to przypomina mi się pradawne hasło naszego narodowego ubezpieczyciela z czasów, kiedy nie mieliśmy żadnego wyboru – „przezorny zawsze ubezpieczony”. Polisą Motorów jest kolega Cameron Webb, producent, którego kojarzyć trzeba z „Aftershock”, „The World Is Yöurs” i „Motörizer”. Żadnego wrażenia nie zrobi to na malkontencie – kolejny album Motörhead.
Malkontent ożywi się pod koniec płyty. Ucieszy się, że to już koniec i przejdzie do kontrataku. Jak już wytknie, że 40 lat na scenie, ponad 20 płyt, każda podobna do poprzedniej, to wścieknie się, że ktoś go budzi marnym coverem nie wiadomo dlaczego przecenianych Stonesów. Czy każdy rockowy band musi mieć w repertuarze swoją wersję „Sympathy for the Devil”? Tu – co gorsza – bardzo bliskiej oryginałowi i zaśpiewanej w sposób eksponujący wszystkie ułomności wokalne Kilmistera?! Otóż drogi malkontencie – właśnie takiego coveru oczekiwałem od Motörhead. Klasyczny numer zrobiony w stylu Motorów. Bez fajerwerków i brokatu. Tak, kochany malkontencie – hak ci w dupę.