Nie ma się co jednak napalać, bo trzy kolejne numery obnażają Mobb Deep. Przestrzeń i breakbeat w ciągnącym się w nieskończoność, acz zaledwie pięciominutowym „Timeless”, kalifornijskie zabawy syntezatorami i kosmiczny klimat w „All a Dream”, wreszcie oszczędne, opatrzone słodkim refrenem „Low” straszą deficytem chemii. Proszą o lepszy emceeing. Błagają o elastyczniejsze flow i coś ciekawszego do powiedzenia. Na próżno.
{Diil}
I tak to z tą płytą właśnie jest. W kratkę. Z jednej strony znakomite „Murdera”, gdzie Illmind imponująco różnicuje perkusję, wyciąga na wierzch warczący plastikowy bas i bezbłędnie lepi to wszystko z pianinem, a emcees robią to, co wychodzi im najlepiej rymując „murder kill” do „dollar bill” – tak stuningowane Queensbridge przyswaja się doskonale. Do tego jeszcze udane „Check the Credits”, „Gimme All That” oraz odbiegające nastrojem, dynamiczne, zbudowane na trąbkach, uzupełnione dzwoneczkami i przy tym wszystkim sympatyczne „Conquer”. Z drugiej – pastiszowe niemalże kompozycje Alchemista, z kuriozalnym „Waterboarding” na czele. Wyobraźcie sobie – wszystko w pogłosach, odgłosy naciekającej wody i policyjnych syren, jazzowe wtręty ni z gruszki ni z pietruszki plus wersy przerysowane, nietrafione, po prostu słabe. Mija gdzieś entuzjazm z początku słuchania i pod koniec płyty człowiek raptem zdaje sobie sprawę, jak bardzo ma dość tego gadania o wciąż zachmurzonym niebie, budzeniu się z krwią na rękach i odbezpieczonej broni. Pomiędzy tym wszystkim są zaś utwory, z których fan MD niby chciałby się cieszyć, ale do końca nie może. „Legendary” jest owszem, zgrabne, niemniej Bun B udziela zaprawionym przecież w bojach nowojorczykom srogiej lekcji, wyjaśniając jak płynąć i jak pisać. „Henny” to świetny, bujający utwór, choć wykorzystanie własnego, starszego „Burn” jest przykładem gonienia w piętkę, a występ Mobb Deep pełni raczej funkcję przerwy między French Montaną a Busta Rhymesem.
„The Infamous Mobb Deep” oczywiście cieszy jako najlepsza propozycja duetu od lat 90. (co wielkim komplementem nie jest). A zarazem martwi, bo gdybyśmy dostali spójny materiał, nie dłuższy niż nasowy „Illmatic”, to byłoby coś na więcej niż parę przesłuchań, do słuchania na pętli, może nawet pozycja do podsumowania roku. A tak nabyć krążek można, choć sentymentalni lepiej zrobią wracając do „The Infamous” i „Hell on Earth”, a spragnieni starego Nowego Jorku po retuszu – sięgając po Joeya Badassa czy Flatbush Zombies.
{sklep-cgm}