Galimatias jest tu pod czujną kontrolą, za co ukłony, głównie dla dowodzącego współpracownikami Timbalanda. Wspomniani producenci przed szereg wyszli chyba tylko w „Slave to the Rhythm” spychając wokalistę na drugi plan za sprawą firmowych patentów Mosleya – szturmu perkusjonaliów, agresywnego synthu. Ale już „Blue Gangsta” ze swoimi synkopowanymi rytmami, hi-hatami, zostawia na pierwszy głos i chórki sporo miejsca, dodatkowo wiele razy się wycisza pozwalając MJ błyszczeć. Proszę porównać sobie z oryginalną wersją (wszystkie zawarto w wydaniu Deluxe) – poszatkowaną, ze strasznymi trąbkami i jeszcze gorszym akordeonem. Na parkiet porywa „A Place with No Name”, niby pożyczone od bandu America, a jednak wyczyszczone z country, rezygnujące z dawnych wokalnych harmonii, wściekle prące do przodu z syntezatorowym riffem. Paluszki lizać.
To dobrze, że materiał pozostaje mimo wszystko jacksonowski. W „Chicago”, z ejtisowymi klawiszami i o wiele świeższym pomysłem na bas, trzeba podziwiać te miękko kładzione, rozedrgane na końcu wersy i to jak wokal z pasją potrafi się zerwać. Cały Jackson! Kiedy w doprawionym electro, zakończonym jednak przesterowaną partią gitary „Do You Know Where Your Children Are” pokazuje pazur jest świetny, ale ciarki mam dopiero przy tym gdy wysoko śpiewa powtarzając „Save me”. Tekst jest zresztą zaangażowany, dobrze napisany, pomaga budować emocje.
Co istotne, uwspółcześnienie wykonano możliwie najlepiej jak się dało. W sukurs przyszły muzyczne mody, bowiem ładnie orkiestrowane, zbudowane na masywnym pulscie disco, z króciutko grającą gitarką „Love Never Felt So Good” nie kojarzy się tylko z Michalem w 1979, ale też z Daft Punkiem w 2013. Rodney Jerkins podrasował „Xscape” jak trzeba, wersja pierwotna pokazuje, że to co w 1999 uważano za wybiegającą w przyszłość produkcję dziś nie sprawdziłoby się najlepiej, toteż mamy waraicję z basem wprost z południowego hip-hopu oraz gitarką i dęciakiami grającymi na wciąż żywych funkowych sentymentach.
Entuzjazm wyrażam ostrożnie, bo to tylko osiem kawałków, bo sama idea zarabiania na tym, co perfekcjonista Jackson za życia odrzucił wydaje się chybiona. Doskonale słychać czemu takie „Loving You” wypadło w 1987 roku z „Bad” – ustępuje o klasę. Ale o ile „Michaela” nie wziąłbym za dopłatą („Hollywood Tonight”, „Behind The Mask” czy kravitzowe „(I Can`t Make It) Another Day” ginęły tam w natołoku miernoty), to „Xscape” chętnie sobie na półce postawię. Nieszkodliwe, krótkie, często przyjemne posłowie do wielkiej kariery.