Tak się składa, że recenzując na naszych łamach płyty zagraniczne, w dużej mierze piszemy o albumach amerykańskich. No, czasami się też zdarzają krążki brytyjskie, ale w zasadzie cień USA, który kładzie się na branży muzycznej, jest wystarczająco duży, by pochłaniać olbrzymią część naszych łamów. To z kolei sprawia, że problemy społeczne Amerykanów momentalnie stają się naszymi problemami. Słuchając ich płyt, uczestniczymy w dyskusji o miejscu czarnoskórych w przemyśle rozrywkowym, o wysokiej skali przestępczości w największych metropoliach, o ekscesach Donalda Trumpa.
Albumy, które w amerykańskiej świadomości uchodzą za społecznie zaangażowane, często operują dość wąską perspektywą: nierzadko ograniczoną do własnego podwórka, w porywach sięgającą skali kraju. W przypadku MIA sprawa wygląda nieco inaczej. To obywatelka świata w pełnym tego słowa znaczeniu. Jej światowość wynika z pochodzenia, ale nie tylko. Zakaz wjazdu do USA, nałożony w pewnym momencie na tę angielską artystkę, bez wątpienia wpłynął na jej globalne myślenie, w którym od zawsze centralne miejsce zajmowali ludzie uchodzący w oczach wielu za margines.
W takiej wizji Afroamerykanie, których dyskryminacja stanowi często temat numer jeden co bardziej zaangażowanych wykonawców z USA, są zaledwie elementem szerszego planu. Na „AIM” – swoim rzekomo ostatnim w karierze albumie – MIA sięga po inną figurę. Nie uciśniony mieszkaniec kalifornijskiego getta, ale uchodźca staje się symbolem tego, o co walczy autorka omawianej płyty. Czy jednak rzeczywiście walczy?
„AIM”, owszem, kilkukrotnie operuje hasłami wywoławczymi – tak jest np. w otwierającym płytę „Borders”, gdzie w pierwszej zwrotce MIA rzuca słowa-klucze: „polityka”, „granice”, „biedni”, „strzały z pistoletów” itp. Odnoszę jednak wrażenie, że tym razem – bardziej niż kiedykolwiek wcześniej – czyni to z obowiązku. Na zasadzie: bo trzeba to wypowiedzieć na głos. Żeby się upomnieć o tych „ludzi z łodzi”, którzy każdego dnia docierają do granic Europy. Ale też żeby podtrzymać swój wizerunek zbuntowanej, anarchistycznie usposobionej artystki.
Może ulegam w tym miejscu wypowiedziom samej wokalistki. W końcu ona sama mówiła, że to najbardziej pogodny i optymistyczny krążek w jej dorobku; rzecz napisana „bez pretensji”. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że dziś, wydając „AIM”, skanduje niektóre społecznie zaangażowane frazy niejako z urzędu, podczas gdy jej emocjonalny wkład ulokowany jest gdzie indziej, w prywatną sprawę – a mianowicie w najwyraźniej zakończony już konflikt z własną wytwórnią. Na albumie słychać ulgę (np. w „Finally”), że oto pewien etap, uciążliwy od wielu lat, wreszcie dobiegł końca.
To właśnie gdzieś na przecięciu tej ulgi oraz złości powstało „AIM”. Materiał niby klubowy, wsparty na silnym basie, odprężający i taneczny, ale jednak w kilku miejscach autentycznie wkurzony. Ot, choćby „Swords” z wersji „deluxe” albumu – utwór, w którym za sekcję perkusyjną robią uderzające o siebie miecze. Albo „Foreign Friend” z donośnym, zawodzącym śpiewem jamajskiego wokalisty Dexty Dapsa. Zresztą sama MIA wielokrotnie śpiewa z doskonale znaną, wyzywającą nonszalancją.
Wyszedł jej bodaj najrówniejszy album w karierze. A przynajmniej najbardziej czytelny; no, może poza surrealistycznym i w gruncie rzeczy zbędnym „Jump In”. Poza tym jednak trudno się do „AIM” przyczepić. Wszystko jest tu odpowiednio wyważone: i branżowe nowinki (karaibskie „Finally”), i charakterystyczne dla MIA elementy orientalne („Ali R U OK?”, „Visa”), i szeroki oddech, na który ta płyta potrafi się we właściwym momencie zdobyć (zamykające standardową wersję „Survivor”). Jeśli to rzeczywiście ma być ostatni album tej wokalistki, trzeba przyznać, że żegna się z nami godnie.