foto: mat. pras.
Jak ten czas szybko leci… Po sześciu długich latach, które minęły od premiery jej debiutanckiego wydawnictwa „Hard Beat”, MaRina oddaje nam swoją drugą, całkiem udaną płytę. I choć „On My Way” to jedynie 10 utworów – trwających łącznie zaledwie 34 minuty – to mimo to album doskonale pokazuje nam artystyczną ewolucję wokalistki, która z celebrytki i gwiazdki tanecznego popu staje się dojrzałą, świadomą, a przede wszystkim bardzo samodzielną artystką.
– Nie zależy mi na nagrywaniu dla wszystkich. I nie muszę nikomu nic udowadniać. Przygotowałam i wydałam ten materiał tylko dla siebie, moich bliskich oraz wiernych fanów, którzy rozumieją mnie i moją muzykę – wyjaśnia wokalistka, która wraca do gry na własnych zasadach. Bez wsparcia wielkiej wytwórni fonograficznej i wysokobudżetowej kampanii promocyjnej. To budzi szacunek.
Wysokobudżetowa jest natomiast produkcja „On My Way” – wystarczy nawet jedno przesłuchanie, by docenić brzmienie tego materiału – nowoczesne, przebojowe, ale też bardzo wysmakowane – żeby nie powiedzieć eleganckie. Oczywiście znajdą się malkontenci, którzy powiedzą, że ta płyta nie porywa. Że nie ma tu klubowych czy radiowych hitów. – Mam tego świadomość, że nie nagrałam przebojów. Bardziej zależało mi na klimacie i spójności tego materiału – ucina dyskusje MaRina, która – jak sama twierdzi – jest już dziś zupełnie w innym miejscu i nagrywa nowe rzeczy. Jednak zanim je usłyszymy, warto posłuchać tego, co znalazło się na „dwójce”. Bo to bezsprzecznie jedna z najlepszych tegorocznych polskich (?) produkcji z komercyjnym electro-popem. Ale nie tylko…
Pamiętacie pierwszy singiel? Tytułowy „On My Way” ukazał się półtora roku temu i utrzymany był w stylistyce nowego R&B z elementami electro. Z takich podniosłych, może nawet patetycznych klimatów mamy tu jeszcze bodaj utwór „M.I.A.”. I tyle. Bo większość nowych kompozycji wokalistki utrzymana jest w modnych brzmieniach z pogranicza electro, ale też superpopu. A produkcja – obok wokali – to największy atut „On My Way”.
Jak mówi sama Marina Łuczenko-Szczęsna – jej album powstawał długie dwa lata. Przede wszystkim w wielkiej Brytanii. I to słychać – płyta brzmi absolutnie światowo. Choć pracowali nad nią nie tylko specjaliście z zachodu. Ale po kolei…
W „Takin Ya Rock Out” palce maczali Bartek Królik i Marek Piotrowski (ex-Sistars; obecnie Chylińska). Balladowy nastrój ma natomiast „I Do” dostarczona przez Piotra „Duita” Krygiera. Z kolei w utworach przygotowanych przez Rafała Malickiego mamy sporo deep house’owych klimatów. Jak w „Complete” czy zwłaszcza „SiN”. Chyba najbardziej tanecznym, „tropikalnym” numerem w tym zestawie – kompozycji, która może nie tyle „wystaje” z całości, ale zdecydowanie stanowi przeciwwagę do tych wolniejszych – nazwijmy to – (post) trip-hopowych kompozycji. W rodzaju „Hiding In The Water” czy przede wszystkim „Takin’ Ya Rock Out”, który śmiało można postawić na szali np. z najnowszymi produkcjami Natalii Nykiel. Albo grupy XXanaxx. A to chyba dobre porównanie?
W pewien sposób „My On Way” jest przede wszystkim równym i bardzo udanym autorskim pomysłem MaRiny na samą siebie – wokalistka przygotowała (lub naszkicowała) większość piosenek. I napisała lub „zainspirowała” do nich niemal wszystkie teksty (w „I Do” pomógł jej mąż). I jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to właśnie do nich – dla mnie jednak zbyt prostych i oczywistych. Ale… co kto lubi. Zresztą – nie kierujcie się moimi ocenami, uprzedzeniami względem autorki i hejtem w sieci, ale posłuchajcie tego albumu sami. Naprawdę warto!
Artur Szklarczyk
Ocena: 3,5/5
Tracklista:
1. Lay My Body Down
2. Hiding In The Water
3. Takin’ Ya Rock Out
4. M.I.A.
5. SiN
6. I Do
7. Flesh And Bone
8. How Dare You
9. On My Way
10. Complete