Trzeba przyznać, że Mac Miller w porę związał się z Arianą Grandę. Informacja o ich związku zbiegła się z premierą jego nowego albumu. Zabieg to marketingowy czy nie, stawiam, że związek z młodszą o rok wokalistką wyjdzie raperowi z Pittsburgha, przynajmniej muzycznie, na dobre. Grande to już gwiazda wystarczająco dużego formatu, by swoją osobą wypromować muzykę chłopaka. Śmiem zresztą twierdzić, że jej gust też dobrze na tym wyjdzie. Spójrzcie tylko na ich ostatnie zdjęcia: czy Grande nie wygląda jak Lisa „Left Eye” Lopes?
Nie tylko o styl tu chodzi. Gdy posłuchać jej wokalu na „The Divine Feminine”, skojarzenia momentalnie kierują się w stronę lat 90.: młodej Marii Carey czy TLC właśnie, zespołu, w którym Left Eye śpiewała i rymowała. Na albumie Millera w ogóle mocno pachnie ostatnią dekadą XX wieku. O r&b tamtego okresu przypomina głos innej piosenkarki, Njomzy, w „Planet God Damn”. Zresztą w samym „Your Favorite Part” – numerze, w którym śpiewa Grande – odzywa się jeszcze echo kolektywu Soulquarians (The Roots, Erykah Badu, Common i inni) z przełomu lat 90. i 2000. Z kolei „We” z refrenem Cee-Lo prowadzi nas, nie tylko za sprawą gościa, do Atlanty i kosmicznych brzmień The Dungeon Family (Outkast, Goodie Mob).
Jeśli się jeszcze nie domyśliliście, napiszę to wprost: tak, ten album ma w sobie tyleż rapu, co soulu. Jest miękki, ciepły, w wielu momentach – szczególnie tych, gdy Miller próbuje podśpiewywać – zwyczajnie uroczy. No i piekielnie melodyjny. To przebojowość dyskretna, z gatunku tych, które się nie narzucają. Ale jednak przebojowość. Dlatego wyżej napisałem, że cieszę się ze związku z Grande. Ta dziewczyna może pomóc dotrzeć Millerowi do jeszcze szerszego grona.
Czy mu się uda? Oby. Po przesłuchaniu „The Divine Feminine” można nawet wskazać środowisko, w którym by się odnalazł. Pierwszym tropem jest „Stay”: wykręcona trąbka i trapowe bębny budują atmosferę nowoczesnego, gospelowego rapu, tego samego, w którym niedawno wyspecjalizował się Chance The Rapper (posłuchajcie choćby tegorocznego „Coloring Book” czy „Surf” z ubiegłego roku). Drugi trop to „Cindarella”: tu z kolei o charakterze utworu decyduje zmodulowany wokal Ty Dolla Signa. Gdy połączyć oba te wątki, odpowiedź sama się narzuca: GOOD Music. I choć Chance oraz Ty Dolla nie należą do tej wytwórni, obracają się wokół niej i twórczo kontynuują soulujący dorobek Kanye Westa, szefa labelu.
Rzecz jasna, nie sugeruję, jakoby Mac Miller mógł się w pełni zrealizować tylko u boku ‘Ye. Nic z tych rzeczy. Biorąc pod uwagę poziom „The Life of Pablo”, powiedziałbym wręcz, że taki ruch mógłby być dla rapera z Pittsburga szkodliwy. Gdy wspominam o GOOD Music, to tylko dlatego, by zarysować kierunek, w który „The Divine Feminine” skręca. Nie jedyny zresztą. Są przecież wspomniane lata 90., funk w „Dang!”, futurystyczne syntezatory w „Soulmate”…
A to wszystko w wyluzowanym, niespiesznym tonie. Bez żadnych pretensji do wielkości. Miller snuje opowieści o miłości tym swoim nonszalanckim, niedbałym flow i – być może nieświadomie, być może bez takich ambicji – nagrywa krążek, który powinien wylądować w czołówce najfajniejszych wydawnictw 2016 roku.