Zarazem, gdy piszę o jawnych inspiracjach, nie mam na myśli tylko tej jedynej. Wyliczankę nazwisk i pseudonimów można by kontynuować. Ograniczę się do stwierdzenia, że „Begin” najbliżej jest, jak sądzę, do „Aquarius” Tinashe oraz „Devotion” Jessie Ware. Oznacza to, że – po pierwsze – brzmienie płyty jest bardzo nowoczesne, w zupełności pokrywające się ze standardami współczesnego r&b. To, że – po drugie – płyta kilkukrotnie próbuje skręcać w stronę klimatycznej, nienachalnej muzyki klubowej. Wreszcie to, że – po trzecie – nie chowa się po kątach ze swoimi popowymi ambicjami. Na „Begin” liczy się przede wszystkim melodia. To ona decyduje o klasycznej strukturze większości piosenek, ich mało eksperymentalnym charakterze i średnim tempie, w którym są utrzymane. Od tej muzyki bardziej żywiołowa jest burza loków Hervey, burza, z którą może się równać chyba tylko fryzura zapomnianej nieco Leely James.
Jest w tym komfortowym, wyważonym brzmieniu coś eleganckiego. Gdyby pokusić się o gatunkową wyliczankę, powiedziałbym, że producent Lucas Goodman umiejętnie porusza się między pulsującym deep housem, pląsającym electro, miękkim, Soulquariansowskim hip-hopem oraz bezpiecznym nu-beats. Zanurzony w klasyce, wychylony w przyszłość. Dla przykładu, jeśli sięga do tradycji, jak w singlowym „Treat Me Like Fire”, to wyciąga zakurzony sampel (w tym wypadku Eunice Collins ) i wprzęga go w minimalistyczny, pościelowy podkład w stylu Jamesa Blake’a. Mieszanka to tyleż przewidywalna, co sprawnie zrealizowana, piekielnie przyjemna i całkiem wciągająca. Wbrew pozorom, płyta angażuje i sprowadzenie jej do sympatycznego tła byłoby dużą krzywdą. Prawdę mówiąc, im jest wolniejsza i oszczędniejsza, tym więcej w niej naturalnej przebojowości. Dlatego o wiele bardziej podobają mi się „Hold On” czy „Got Body” od np. wyraźnie aspirującego do klubów „Where Do We Go”, nagrania, które ma w sobie sporo Rudimentalowskiej energii (tyle że bez drum’n’bassowego zaplecza).
Gdy próbuje się uchwycić „Begin” w jakieś gatunkowe ramy i umieścić na muzycznej mapie, album nowojorskiego duetu sprawia wrażenie kliszowego i mało oryginalnego. Choć uwagi te warto mieć w pamięci, krążka słucha się jednak świetnie. Przyjemność odbioru nie kłóci się z dobrze znanymi rozwiązaniami. Te cztery gwiazdki nie są przypadkowe.