Wydany niedawno „Blood” rozwija tamte pomysły, jedynie delikatnie przestawiając akcenty: teksty są nieco prostsze (choć równie urzekające i ciepłe), za to muzyczny horyzont jakby ciut szerszy. Oczywiście, La Havas nie podejmuje nadmiernego ryzyka; to wciąż muzyka, która próbuje pogodzić różne grupy odbiorców, zadowolić i gospodynie domowe pochłonięte sprzątaniem mieszkań, i tych, którzy oddają muzyce sprawiedliwość i poświęcają jej osobny czas, siedząc w fotelu ze słuchawkami na uszach. Nie będę jednak narzekał. Jeśli ktoś ma przerzucać mosty między przeciętnym słuchaczem radia a krytykiem, niech to będzie La Havas.
Pośród tych dziesięciu nagrań, zgrabnie łączących akustyczne melodie z soulowym basem i funkowymi partiami dętymi, trudno znaleźć chwile, które wstrząsnęłyby odbiorcą i wyrwały go z błogiego stanu. Takim momentem jest trochę refren „Never Get Enough”, gdy gitara szarpie i brudzi, a wokal łapie przestery. Trudno jednak przywiązywać się do tego fragmentu, skoro otoczony jest on zewsząd delikatnymi, balladowymi gitarami organizującymi nie tylko zwrotki tej piosenki, ale też sąsiadujące nagrania.
Album rozpoczyna się mglistymi partiami wokalnymi, z których wyłaniają się twarde bębny podbite mięsistym, fantastycznie brzmiącym basem. Tak masywnie na poprzedniej płycie chyba nie było. Później ten muzyczny krajobraz wzbogacają smyczki („Wonderful”), dynamiczne partie instrumentów dętych („Midnight”), brawurowe chórki („What You Won’t Do”) oraz gitary, wykorzystywane na przestrzeni właściwie całego krążka, ale zajmujące centralną pozycję szczególnie w ostatnich nagraniach.
I to jest ten moment, gdy można by „Blood” coś zarzucić. O ile pierwsze piosenki demonstrują bogactwo środków i aranżacji, o tyle końcówka albumu ciągnie zdecydowanie w jedną, gitarową stronę – i wtedy temperatura krążka. Tak jakby La Havas czuła się w obowiązku zaspokoić oczekiwania fanów debiutu i to im właśnie dedykowała „Ghost” czy „Good Goodbye”. A przecież przykłady „Green & Gold” czy „Tokyo” pokazują, że problem nie leży w gitarach (akustycznych i elektrycznych), lecz gdzie indziej. Może w ich nazbyt oczywistym użyciu? Albo w strukturze albumu? Gdyby przemieszać tracklistę i zostawić na końcu choć jeden numer z równie porywającym refrenem, co „Wonderful”, „Unstoppable” lub „Tokyo” – wówczas ocena byłaby jeszcze wyższa.