Kiedy w 1971 roku ukazywała się „IV”, miała ona – w zamyśle samych muzyków – pokazać ich wszechstronność i wrażliwość, której niektórzy im odmawiali. Przy okazji ugruntować pozycję megagwiazdy. I jak na megagwiazdy przystało, materiał powstawał w najlepszych studiach na świecie, co paradoksalnie, z początku, okazało się pewnym kłopotem. A dziś błogosławieństwem dla fanów. Ale po kolei. Praktycznie cały materiał opracowany i zmiksowany w amerykańskich studiach Sunset Sounds trafił do szuflady. Na płycie uchował się jedynie amerykański miks „When The Levee Breaks”. Kiedy zespół wrócił z trasy po Stanach do Londynu, okazało się, że wszystko co poskładano wcześniej brzmiało… słabo. Page tłumaczył, że np. system odsłuchów w SS był nieco nadaktywny i mocno uwypuklał wszystkie góry i doły. A w londyńskim Olympic Studios, gdzie kolumny z równą atencją traktowały również środek zakresów, okazało się, że cały materiał stracił przestrzeń i moc. Trzeba było zabrać się od nowa do roboty. A że Page był zawsze skrzyżowaniem perfekcjonisty z chomikiem (sąd dziś dostaliśmy w bonusach współczesne miksy nieznanych nigdy wcześniej podejść do klasycznych już numerów), poskładał wszystko raz jeszcze, pieczołowicie archiwizując i chowając przed światem również nieznane wcześniej ślady i pomysły. Aż do dziś.
Zaskakująca na tym tle jest deklaracja Planta, który przypomina, że nagraniom towarzyszyła aura spontaniczności i akcentowania klimatu, a nie jakaś forma muzycznej technokracji. „Jeśli klimat nagrania był dobry, ale było trochę niedostojne, brzmiało za nisko lub za wysoko, nie miało to znaczenia. Zachowywaliśmy to tylko ze względu na klimat” – wspominał Plant już w 1983 roku… Teraz w pełni można pojąć, o co mu chodziło.
I to właśnie na tym polega unikatowość i genialność tych reedycji. Raz, że współczesny remaster oryginalnego materiału brzmi fenomenalnie (jakże mało dzisiejszych płyt dorównuje mu, czy choćby zbliża się do jego poziomu), to jak już ochłoniemy i zaczniemy sprawdzać bonusy na dodatkowym krążku, okazuje się, że jesteśmy dopiero w połowie uczty. Rzecz raczej niespotykana, kiedy mówimy o materiale, który każdy fan muzyki prawdopodobnie zna na pamięć!
Jeszcze fajniej jest na „Houses Of The Holy”. Płyta (pierwsza z jakimś „normalnym” tytułem) chyba najrzadziej wskazywana jako najważniejsza w karierze Led Zeppelin. Niesłusznie. Sam mam problem z wyborem ich najlepszej płyty, ale jak bym ich nie szeregował, to ta zawsze znajdzie się na podium. No i to w końcu tu znajduje się najważniejszy chyba ich utwór (oczywiście moim zdaniem). To „No Quarter”. Cudowna wersja tego pomnika znajduje się oczywiście w bonusach… ale znów polecam przebyć całą drogę jak Bóg przykazał. Rozsmakować się w niesamowicie zremasterowanej wersji oryginalnej płyty, a potem zanurzyć w bonusach. A zresztą… zostawiam Was z samych z dylematem od czego zacząć.
Przy „Houses” podejście Page`a do kultowego materiału imponuje mi chyba najbardziej. We wspomnianym „No Quarter” zachował on… szum analogowej taśmy. Oparł się pokusie sterylności. Dopytywany przy okazji oficjalnej prezentacji zremasterowanego materiału i bonusów odparł szczerze – „są one kluczowe dla atmosfery tego numeru. Podczas cyfrowego odszumiania traci się ją”. Amen.
Albo weźmy takie „The Song Remains The Same”. Bonusowa wersja jest arcyciekawa, bo… w ślad za tym, jak utwór ewoluował grany na koncertach tak stawał się bardziej gitarowy a ubywało dźwięków klawiszy. To w pewien sposób zapis ewolucji zespołu, dowód na to, że to zawsze był żywy organizm.
I jeszcze słowo o szacie graficznej która towarzyszy tym dwóm pozycjom. Ale tylko słowo, dosłownie – jedno zdanie: właśnie po to kupuje się płyty. Wziąć do ręki, otworzyć. Patrzeć. I słuchać. Właściwa oprawa dla tych dźwięków. Właściwy wstęp do tego, co dzieje się, kiedy opuścimy powieki.