fot. mat. pras.
…czyli senne, oniryczne piosenki o Ameryce, która przeminęła . A także miłosne, niepokojące ballady o nie zawsze szczęśliwych związkach – oto muzyczna zawartość nowego studyjnego krążka pięknej Lany. Co tu dużo mówić – „Norman Fucking Rockwell!” to najlepsze wydawnictwo w dorobku zjawiskowej wokalistki. Nic dziwnego, że Rolling Stone zachwyca się tym krążkiem słowami: „Na swoim szóstym, ekscytującym albumie, Del Rey serwuje mroczno-romantyczną wizję kalifornijskiego snu, która może posłużyć za epitafium dla całego kraju”.
„Przecież Lana śpiewa jedną, wciąż tę samą piosenkę” – powiedzą krytycy. Na pewno? Już poprzedni album „Lust For Life” pokazał, że odnalezienie się w innej konwencji (w tamtym przypadku – popowej, a może nawet subtelnie tanecznej), nie stanowi dla artystki żadnego problemu. Tym razem jednak Del Rey wraca stylistycznie do swoich smutnych piosenek z „Born To Die”, ale idzie jeszcze o krok dalej – rezygnuje niemal całkowicie z ozdobników, brzmieniowych wycieczek w inne muzyczne rejony. Tworzy album konceptualny. Jej „Norman Fucking Rockwell!” to przemyślana, dobrze zaplanowana opowieść o końcu pewnej, romantycznej Ameryki, którą znamy z płyt grup The Beach Boys czy Fleetowood Mac oraz filmów takich, jak „Dzikość serca” czy „Mulholland Drive”. Oto wspaniały hołd dla Ameryki, której już nie ma…
Muzycznie niby więc nic tu się nie zmienia, a Del Rey jak zwykle króluje swoim głosem nad całym brzmieniem albumu. Jednak nawet średnio wyćwiczone ucho wyłapie to coś, co sprawia, że tym razem mamy do czynienia nie tylko ze zbiorem – mniej lub bardziej udanych – klimatycznych piosenek Lany. „Norman Fucking Rockwell!” to zbiór minimalistycznie zaaranżowanych piosenek, których moc wynika z prostoty. W większości kompozycji senny, czasem nawet nierealny klimat Lana (autorka wszystkich kompozycji) i główny producent Jack Antonoff stworzyli za pomocą brzmienia fortepianu, gitary, czasem też skrzypiec. Nic więcej, nic mniej. Ale kiedy dysponuje się takim głosem, to grzechem byłoby go przyćmić dźwiękami instrumentów…
Efekt jest piorunujący – od pierwszego do ostatniego taktu swojego szóstego wydawnictwa 34-letnia diva popu pochłania kompletnie naszą uwagę. Dojrzalsza niż kiedykolwiek i bardzo bezpośrednia (by nie powiedzieć dosadna), zaprasza nas Lana Del Rey w muzyczną, melancholijną podróż, w której nie brak rozliczeń i podsumowań tego, co już minęło. Amerykanka zamyka za sobą drzwi do przeszłości i deklaruje: „To co było, już minęło i nie ma sensu do tego wracać. Trzeba żyć i kochać na całego, pełnią życia i nie oglądać się za siebie”.
Takie przesłanie niesie ze sobą choćby „Fuck it I Love You”, w którym śpiewa: „Dream a little dream of me / Make me into something sweet / Turn the radio on, dancing to a pop song / Fuck it, I love you / I really do”. Fantastycznie słucha się również tych „miłosnych inaczej” tekstów, które – tak jak „Love Song” – nie chcą być niczym więcej, niż tylko pochwałą życia przyprawionego szczyptą szaleństwa: „Look at you kids with your vintage music / Comin’ through satellites while cruisin’ / You’re part of the past, but now you’re the future / Signals crossing can get confusing / It’s enough just to make you feel crazy, crazy, crazy / Sometimes, it’s enough just to make you feel crazy”. Acha, nie dajcie się zmylić pogłoskom, że otwierający ten album numer jest wspomnieniem o tytułowym malarzu – to dramatyczna i historia homoseksualnego romansu, zaśpiewana językiem tylko dla dorosłych („You fucked me so good that I almost said „I love you””).
Oto wreszcie idealna płyta na koniec lata. Co prawda więcej w niej oceanicznej bryzy z Venice Beach (w parafrazującym nazwę tej plaży „Venice Beach” mamy też piękny, psychodeliczny lot), niż znad Bałtyku. Wystarczy jednak, że posłuchacie trip-hopowego (!) „Doin’ time”, a ten nierealny, rozmarzony klimat zostanie na długo z wami. Podobnie jak słowa: „Summertime, and the livin’s easy / Bradley’s on the microphone with Ras MG / All the people in the dance will agree / That we’re well-qualified to represent the L.B.C / Me, me and Louie, we gonna run to the party / And dance to the rhythm, it gets harder”…
Fantastyczny album. Co ja mówię – zajebisty!
Artur Szklarczyk
Ocena: 4,5/5
Tracklista:
1. Norman fucking Rockwell
2. Mariners apartment Complex
3. Venice bitch
4. Fuck it I Love You
5. Doin’ time
6. Love song
7. Cinnamon Girl
8. How to Disappear
9. California
10. The Next Best American Record
11. The greatest
12. Bartender
13. Happiness is a Butterfly
14. Hope is a Dangerous Thing For a Woman like Me to Have – But I Have It