Niech nie zwiodą Was buńczuczne zapowiedzi samej autorki oraz sam tytuł płyty – materiału, o którym można by powiedzieć, że prezentuje wysoki poziom artystyczny i aspiruje do miana „dzieła sztuki”, jest tu jak na lekarstwo. Nie można odmówić amerykańskiej wokalistce pracowitości – o obsesyjnym profesjonalizmie przekonuje nas chociażby dopieszczone, wymuskane brzmienie materiału. Czy jest jednak dostatecznie utalentowana, by tworzyć coś więcej ponad solidny pop? Z poprzednich albumów wynikało, że tak. Nawet jeśli czasami wykładała się na własnych eksperymentach, a proponowane rozwiązania niekoniecznie prowadziły ją tam, gdzie chciała – można było odnieść wrażenie, że w tym szaleństwie jest metoda, a Gaga drogą prób i błędów osiągnie wreszcie swój cel. Bo w końcu i „The Fame”, i „Born This Way” to świadectwa nie tylko wygórowanych ambicji, ale też kolekcje przebojów, które już dziś złożyłyby się na pokaźny „the best of”, trwale wpisujący autorkę do historii muzyki.
„Artpop” studzi jednak nastroje. Może to skutek bolesnego zderzenia marzeń z rzeczywistością, zapowiedzi z efektem finalnym, ale nie przesadzę, jeśli napiszę, że z niespełna godziny – bo tyle trwa ta płyta – jakieś 50 minut wypełnia, co tu dużo mówić, rzemiosło. „Sexxx Dreams”, „G.U.Y.” i „Donatella” to pierwsze z brzegu przykłady nagrań niezłych, ale bezbarwnych, pozbawionych pomysłu – szczególnie w warstwie wokalnej. „Jewels N’ Drugs” pozostawia uczucie niedosytu – taka nieoczywista krzyżówka raperów (T.I., Too Short, Twista) domaga się znacznie więcej niż męczącego, nieskładnego bitu (posłuchajcie tych kulawych przejść między zwrotką Shorta a dalszymi partiami) i irytującego refrenu. „Manicure” rozpoczyna się stadionowym, rockowym rytmem, ale już od samego początku wiadomo, w którą stronę całość skręci – i rzeczywiście, nie trzeba długo czekać, by Gaga przerzuciła most między gitarami lat 80. a współczesnym… no właśnie, czym? Euro-dance’em? Electro-popem? Ten pierwszy gatunek kojarzy nam się z przaśnością i kiczem, tyle że dla Gagi to idealny grunt do generowania przebojów. Skandynawskie syntetyki brzmią już bardziej ambitnie, ale wokalistka nie za bardzo wie, jak na tego typu podkładach usiąść. Bolesna dla Gagi okazuje się konfrontacja z R. Kellym w „Do What U Want” – autor opery mydlanej „Trapped In The Closet” z łatwością godną Miguela czy The Weeknda odnajduje się na tym wibrującym basie i metalicznej perkusji.
„Artpop” ma dwa wyśmienite momenty – singlowe „Applause” i „Swine”. To chwile, w których Gaga porywa i tworzy przeboje na miarę tych z „The Fame”. Ambitna i całkiem udana jest też próba zwrotu ku stylistyce Davida Bowiego z przełomu lat 70. i 80. w „Fashion!” (posłuchajcie zwłaszcza tego wokalu) z jednoczesnym ukłonem w stronę delikatnego house’u. Wreszcie sam początek albumu – zderzenie latynoskiej gitary z wściekłym electro może robić wrażenie.
Tyle że, no właśnie, to są zaledwie momenty. I jest ich na dodatek niewiele. Muzycznie jest tu w większości co najwyżej poprawnie, wokalnie zaś Gaga jakby sama nie wiedziała, w którą stronę pójść. Gdy chowa się za efektami komputerowymi, siła głosu ginie; gdy stara się brzmieć naturalnie, wówczas albo demaskuje swoje ubytki techniczne, albo popada w stylistykę koleżanek (w „Jewels N’ Drugs” wypada jak Destiny’s Child, a w „Do What U Want” jak Aguilera). Nawet te wolniejsze nagrania, jak „Dope”, wypadają blado, gdy porówna się je z podobnymi na poprzednich płytach („Speechless”, swoją drogą chyba najlepszy utwór w karierze tej artystki) Czy należy na niej postawić krzyżyk? Na pewno nie. Ale o „Artpop” warto jak najszybciej zapomnieć – szumne zapowiedzi nijak się mają do oryginalności materiału. Pół biedy, gdyby Gaga po raz kolejny poniosła porażkę podczas eksperymentów. Sęk w tym, że tym razem nawet nie rzuciła wyzwania muzycznemu światu. Taka zachowawczość boli podwójnie.