A za tym, że Knap – ten „Himilsbach the Dude” – najlepiej czuje się wtedy, gdy zza Oceanu powiewa zachodni lub południowy wiatr, przemawia naprawdę wiele. Ot, choćby to niewymuszone flow, które z jednej strony brzmi jak nawijka ziomka z ławki na osiedlu, z drugiej zaś – rap faceta, który ma we krwi więcej melodii i muzyki niż połowa sceny. Albo dryg do refrenów, tak chwytliwych, że naśladowanych już przez kolegów z wytwórni (Leh).
Wróćmy jednak do charyzmy, bo ta nie kończy się bynajmniej na warsztacie technicznym Knapa. Jeśli na gruncie hip-hopu zdefiniować ją jako coś, co kochasz lub nienawidzisz, autor „Ludzie mówią…” operuje nią również jako tekściarz. Te zwrotki to spacer po linie. Tyleż łatwo się nimi zachwycić, co zażenować. Nie mogę się odpędzić od wrażenia, że po raz kolejny (bo na „Lecę, chwila, spadam” było podobnie) można było sobie odpuścić te wszystkie „dziwki”, które „mają zjeść kutasa i się nie odzywać”, masujące po jądrach bejby i banki, które ssą, jakby były ministrantami. Z drugiej strony, jeśli sugerować się wersami z „Nie przetłumaczysz”, że „im więcej syfu sobie wpychasz pod dywan, tym pewniej zacznie śmierdzieć”, wtedy jestem w stanie zaakceptować ten kał, który tu i ówdzie Knap wystawi na widok publiczny – pod warunkiem, że jest to produkt uboczny autoanalizy gospodarza. On sam nawija: „Mam przed sobą swoje wojny jak Krzysztof Miller”, i właściwie najciekawiej brzmi właśnie wtedy, gdy staje na prywatnym froncie, czy to mierząc się z własnym ojcem („Co byś zrobił”), czy słodko-gorzko rozpracowując tematy damsko-męskie w „Znajdę” (wpisanym w świetny ciąg z „Daj mi buzi” i „Uwierz”). Takiego Knapa lubię najbardziej – polepionego, piszącego pół-żartem, pół-serio. Coraz mniej mi się za to podoba gówniarski, antysystemowy ton, który na debiucie miał jeszcze swój urok, tu zaś coraz częściej podpada pod prymitywne, populistyczne socjologizowanie.
Żeby nie było: nie próbuję tu robić z Knapa pierwszego ekstrawertyka spośród młodych raperów. Ostatecznie przecież ta emocjonalna huśtawka, tytułowe wahadło z otwierającego album numeru, prowadzi do „Każę światu się bujać” – fantastycznego, pełnego dobrej energii jointa, w którym, biorąc pod uwagę imponującą formę Ryfy Ri, zupełnie nie dziwi, dlaczego gospodarzowi przypadła tylko jedna zwrotka i zaśpiewany do spółki refren. Na ten funkowy, kapitalnie rozkręcający się kawałek warto było czekać całą płytę, która od strony muzycznej zostawia raczej z mieszanymi uczuciami. Jorguś Kiler jako wyłączny producent „Ludzie…” zagwarantował na pewno spójność; stąd, odpalając jeden utwór, możemy być pewni, że bardzo łatwo jest ulec urokowi i puścić całość. Zagwarantował też organiczne, selektywne brzmienie, gdzie wszystkie instrumenty – bębny, gitary, klawisze, trąbki i przede wszystkim basy – brzmią żywo i mięsiście. To czarna, a przy tym czysta, przystępna muzyka. W większości przypadków raczej przyjemnie jazzująca („Znajdę” czy „Uwierz” odbieram jako Knapową odpowiedź na „Sam siedzę tu” Mesa) niż funkująca, choć tytułowe nagranie zdradza ślady inspiracji i Clintonem, i Dam-Funkiem. Co jest z nią nie tak? Ano to, że brakuje tu momentów przełamania – nie, niekoniecznie przebojów, ale choćby tak monumentalnych kawałków jak „Mhm” czy „Nie ma szans” z debiutu, które proponowałyby trochę inne rozwiązania aranżacyjne oraz inną stylistykę. Tak, brakuje mi tu trochę i Szoguna, i Wrotasa, z którymi Knap złapał wtedy chemię. I brakuje mi różnorodności.