Do Zalewskiego można mieć pretensje jedynie o to, że mimo trzech krzyżyków na karku w dorobku ma tak mało swoich płyt. Oczywiście jest wytłumaczenie, które kupuję w 100%. Poza tym, milczenie było tylko pozorne, bo przez właściwie cały czas, licząc od drugiego „Idola”, w którym skosił wszystkich, był aktywny. I to bardzo. Tyle o pretensjach. Więcej można powiedzieć o tym, za co go podziwiać: Hey, Brodka, Męskie Granie, itd. Nie wiem jak u Was, ale u mnie największy szacunek ma za nie powtarzanie własnych błędów. Kiedy niemalże dokładnie trzy lata temu „powrócił” z mocnym albumem „Zelig”, krytycy byli zgodni – płyta równie dobra, co trudna. Tym razem jest inaczej. Na szczęście.
To, co zaserwował nam na „Zeligu” zostało rozwinięte w coś, co nazwałbym nowoczesnym, autorskim rockiem. Pełnym emocji, pasji, elektryczności i… elektroniki. Ten ostatni element podawany jest i z wyczuciem, i z rozmachem. Jednak wciąż mamy do czynienia z rockiem przez duże R i ze świetnym wyczuciem melodii.
Zalewski również czujnie i świetnie dobrał sobie współpracowników. Od sprawdzonych producentów, po zaufanych tekściarzy. Ale uwaga – wciąż mamy do czynienia z płytą autorską, bo wspomniani producenci i tekściarze byli na dobrą sprawę jedynie wsparciem dla artysty, który łączy w sobie nieokiełznaną potrzebę wypowiedzi z perfekcjonizmem i pokorą dla własnych niedostatków. Słuchając „Złota” mam wrażenie, że te ostatnie nieco wyolbrzymia. Z drugiej strony, odrobina pokory i krytycyzmu nikomu w świecie rocka szkody nie wyrządziła. Wprost przeciwnie.
Wśród dziesięciu kompozycji (umówmy się, że jest ich tyle, mimo jednego ukrytego tracku) tylko w dwóch przypadkach za słowa i muzykę odpowiada sam Zalewski. W pozostałych przypadkach sięga po wsparcie przyjaciół. Uważny słuchacz szybko wyłapie, o które utwory chodzi. To te, którym najbliżej jest chyba do „Zeliga”. To „Głowa” i „Otu”. Na tym ostatnim Zalef również samodzielnie obsłużył wszystkie instrumenty. Efekt? Świetny. Kto widział jakikolwiek solo-act Zalewskiego, a nie słyszał jeszcze „Złota”, ten i tak będzie spokojny o całość. Wyobraźnia muzyczna i kreatywność tego gościa jest niesamowita.
Jeśli potraktujemy Zalewskiego jako materiał wyjściowy, to zderzenie go z wizjami Andrzeja Smolika daje efekt piorunujący. Sprawdźcie proszę otwierający płytę „Miłość, Miłość”. Częściej od Smolika, w rolach producentów pojawiają się niezawodni panowie z Planu B (Królik i Piotrowski), najczęściej jest to Krzysztof Tonn regularnie wspierany przez samego Zalewskiego. Te zestawienia są nie mniej hipnotyczne i celne. I trochę się dziwię, trochę zastanawiam, jak Krzysztofowi udało się powstrzymać od większego zaangażowania się w tę sferę prac nad „Złotem”. Pamiętając jego wieloletnie doświadczenie w studio u Marcina Borsa, to nie mogło być łatwiej. A może to całkiem przytomny zabieg, biorąc pod uwagę i tak już pokaźną mnogość ról, w których sam siebie obsadził.
Kolejny walor „Złota”, to jego równość. W całości pochłania się ten album z wielką przyjemnością i na każdym poziomie. Świetnym tekstom (czasem słychać tu Wiraszkę z Much) towarzyszy rewelacyjna muzyka, którą można słuchać samodzielnie, jako osobną wartość. No i wokal, którym Zalewski operuje, jak chce. Raz subtelnie, innym razem wysoko i drżąco, czasem nonszalancko melorecytując. Innym zaś razem zadziornie, krzykliwie wyrzucając z siebie słowa. Rzadka cecha, z którą trzeba się chyba urodzić. A, a o tej melorecytacji („Jak dobrze” z gościnnym udziałem Natalii Przybysz) to Zalewski z dumą i przekąsem mówi – „rap”. Życzyłbym sobie tylko takiego rapu na rodzimej scenie hip-hopowej 😉
Pisząc o równości tego albumu, muszę jednocześnie zaznaczyć, że „Złoto” jest równie różnorodne, co równe. A to jeszcze rzadsze! „Nie zostało po mnie nic (…) / nie dopchałem się na szczyt” śpiewa w utworze „Chłopiec”. Nieaktualne, panie Zalewski, nieaktualne. Problem mam ze wskazaniem jakiś najmocniejszych, najjaśniejszych momentów na tej płycie. Słucham poszczególnych utworów i już myślę, że to właśnie ten, który trzeba wyróżnić. Przechodzę do następnego… i wszystko zmusza mnie do ciągłego zmieniania zdania. Uwielbiam takie kłopoty.
Dwa, trzy lata temu zadawaliśmy sobie pytanie – co się dzieje z męskimi głosami w Polsce? Czy czeka nas bezkrólewie i dominacja kobiet? Odpowiedzi przyszły bardzo szybko – to w jednym rzędzie Podsiadło, Zalewski, Organek, Wiraszko i Kev Fox. Każdy inny, każdy rockowy i każdy w sam raz do radia. Do dobrego radia.
Ocena: 5/5
Autor: Artur Rawicz